piątek, 23 sierpnia 2013

Siłaczka smutna



Tak, znów przypomina mi się lekcja polskiego w najlepszym z liceów z najlepszą z polonistek, niech ją dunder świśnie. Lekcja o siłaczkach. Jak zwykle omawianie (czytaj: pani dyktuje, młodzież pisze, aby móc potem słowo w słowo wyklepać to przy tablicy) dzieł i postaci literackich, o których nie mamy pojęcia, których nie czytaliśmy. I wywód o typach siłaczki: że była siłaczka postmodernistyczna, siłaczka jakaśtam, była i siłaczka smutna. I taka dzisiaj jest niżej podpisana.

Moje dziecko, krew z krwi, moje całe życie - czyli po prostu mój koń - zaniemogło. Kózka skakała, skakała i się doigrała. Wczoraj - koszmar każdego właściciela konia, czyli dzwoni telefon, patrzysz - a tam stajnia! Pani Kaju, Łoś wrócił z pastwiska kulawy. Cierpi, trzeba wezwać weterynarza.

Cierpiał do tego stopnia, że dał sobie zrobić zastrzyk. A normalnie bardzo walczy o siebie. No i dziś poczuł się aż za dobrze po nim, bo "on już wychodzi". A tu nie ma, areszt jest, nogę oszczędzamy, musi mieć czas na wygojenie się (czyli zapewne dopiero na wiosnę wrócimy pomału do jazd). Ja mam czas, ja nie mam ciśnień - mogę pół roku nie jeździć. Ja łosia kocham bezwarunkowo, napracował się dla mnie przez te prawie 11 lat, ma prawo do słabości. Żal mi go tylko okropnie, bo tęskni strasznie za końmi, płacze żałośnie - chyba jestem w stanie sobie wyobrazić, co czuje matka płaczącego dziecka. Kiedy inny koń płacze za stadem - nie rusza mnie to, wręcz denerwuje, że tak pieje. Ale kiedy płacze Łoś - to i mnie się robią mokre oczy, czuję się okropnie. Brr.

No nic, wyżaliłam się publicznie. Nie pozostaje nic innego, jak dbać o mojego pacjenta, jak tylko umiem, mieć nadzieję, że zagoi się jak na przysłowiowym psie. Jakie to szczęście, że Łoś stoi w Kieźlinach - nie dadzą mu tam zginąć, doglądają, opiekują się, zakładają, zdejmują, wcierają, pomagają. Mam nadzieję, że za jakiś czas będzie mógł pójść choć na trochę na dwór, na wygrodzony padoczek wielkości boksu.

Na dobitkę, jak wracałam do domu, w radio puścili Queenów i "Who wants to live forever". No i się wzięłam w samochodzie poryczałam, ale to tak z zanoszeniem się szlochem. To była ostatnia piosenka zadedykowana przeze mnie Piotrowi, na ostatnią drogę... Ech, człowiek myśli, ze się trzyma, a czasem taki drobiazg go totalnie rozłoży...

Można pocieszać i podsuwać pokrzepiające historie o ozdrowieniach ;)

2 komentarze:

  1. Ja dzisiaj mijałam stajnie w której stoi Kandys...widziałam go na pastwisku. Nie miałam siły i odwagi wysiąść z samochodu, a płakałam jak bóbr...
    Życie nas kopie i nie oszczędza. Musisz być silna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie dziwię ci się, też bym nie dała rady... I też bym ryczała. W ogóle, dziwny mam czas teraz, bardzo się zrobiłam sentymentalna i bardzo się wszystkim wzruszam. A już koniem, odkąd chory, notorycznie. Myślę o nim wręcz obsesyjnie, śni mi się, z przerażeniem liczę mu lata i siwe włosy w grzywie... konie powinny trwać wiecznie :(

    OdpowiedzUsuń