wtorek, 21 lipca 2015

Wakacje, ach, wakacje...

Mamy połowę lipca. Zajęcia w szkole skończone. Pora relaksu. Kanikuła.
Nasz wyjazd jeszcze przed nami. Jeszcze czas radosnej ekscytacji i oczekiwania. piszę listę rzeczy do zabrania (my, Kalina, pies - będzie pełne auto...). Tymczasem wspominam najważniejsze wakacyjne miejsca w moim życiu. Paradoksalnie, nie będzie tu o Australii czy Francji. Może kiedyś. W sumie, dobry pomysł na posty. Ale nie dziś, dziś w Polskę idziemy.

Chałupy. Jeździliśmy wiele lat na cały miesiąc. To znaczy, ja i mama, tata dojeżdżał. Byłam małym smarkiem, więc wakacje na plaży to było to, co tygryski lubiły najbardziej. A dorośli też sobie jakoś radzili, zgrana paczka znajomych, dzieci niemal w tym samym wieku - było dobrze.

Plaża, morze. Zabawy w syrenki, doły do wody, zakopywanie nóg, skoki przez fale, wspinaczki na falochrony i latanie z mewimi piórami. Urodziny Moniki na plaży. Łazikowanie po głazach nad Zatoką pucką i połów "miniraczków" (takie robaczki pływające w Zatoce, nasze mamy były regularnie raczone "ciastem" z piasku i tych stworzonek...). Rolmopsy od "Pani Rybki", sprzedawane z przyczepy. Jedyna wówczas budka z pamiątkami i liczne "muszę to mieć, mamooooo", typu sprężyna schodząca po schodach czy zestaw trzech plastikowych Alfów w różnych kolorach. Gofry z bitą śmietaną i czekoladą. Posiłki w stołówce parę domów dalej - zupy mleczne, kubki barowe i kakao w niedzielę. Beztroska, bursztyny. I zawsze najlepiej bawiło się w pokoju Moniki i cioci Gosi, a nie w naszym ;)




Nowy Zyzdrój, Mazury. To dopiero polska egzotyka. Stare domki, z dziurą w podłodze łazienki, domek trzęsący się w nocy, kiedy któryś z psów się drapał. Stołówka serwująca "PICCĘ", czyli spód do pizzy z piramidą z pieczarek i każąca dopłacać, jeśli rezygnuje się z któregoś posiłku. Sławetne "z Warszawy, a takie chamy", wysyczane przez Panią Kierowniczkę. Wycieczki do jedynego lokalnego sklepu, psy rezydujące w wykopanych przez siebie dołkach po bokach tarasu, noszące patyki w lesie i objadające krzaczki jagód. Łowienie ryb na pomoście, spanie w namiocie pod domkiem. Śniadania na tarasie i biały ser z miodem. Kajaki, zwiedzanie wyspy.


Ciechocinek. Tak, ten. Ten od starych dziadków w sanatoriach ;). Zaczęło się od ferii zimowych, a potem już wielka wakacyjna miłość. Konie, konie! Nieistniejąca już stajnia Amazonka. Podławe miejsce z cudowną instruktorką, najlepszymi końmi pod słońcem i wspaniałymi wyjazdami w teren czy na rajd. Ile wspomnień. Cudowne towarzystwo Moniki i jej babci Zosi. Babcia to gwiazda. Popylajaca na rowerze, przywożąca pizzę na bagażniku, tłukąca kotlety słoikiem, klnąca jak szewc i kochana, jak to babcia. Spacery, lenistwo, ale przede wszystkim konie. Jazdy za pracę w stajni, oprowadzanie na kucykach, prowadzenie lonż obozowiczom, a wieczorem teren lub skoki na placu. Nie ma już tego miejsca, nie ma już wielu z tych dzielnych, spracowanych zwierząt. Hulajka, Zorka, Ibanez, Oferta, Włoga, Orfeusz, Boston - moje ukochane - zapamiętane na kliszy zdjęć przechowywanych jak skarb.


Mycyny. Moje miejsce na ziemi. Ukochana Warmia, najcudowniejsze wakacje z Łosiem, co roku, na cały sierpień. Cisza, spokój, las, mój koń i ja. Cudowni ludzie, wspaniali gospodarze, nieziemskie jedzenie. Łoś wychowujący młodziaki, pogaduchy w kuchni, niesamowita Mała Ula, z którą mam serdeczny, choć rzadki, kontakt do dziś. Wzruszenia i dramaty, wyprawy w grupie i samotne, mój koń piękny i młody, kochający galop, który wyciskał mi łzy z oczu, kiedy 750 kilo żywego ciała łapało wiatr w żagle. Jak on kochał te górki, ten świst powietrza. Gubiliśmy się i znajdowaliśmy - on znał drogę. Jezioro, czaple startujące zza drzew, zapach nagrzanej słońcem żywicy. Magia.




zdjęcia moje, Taty i z internetu

sobota, 4 lipca 2015

Dobre Miasto

Ha, wcale nie chodzi tu o to, ze jakieś miasto jest lepsze niż inne. Ono po prostu tak się nazywa ;)
Chyba nas już ciągnie na tę naszą wioskę, bo lubimy powłóczyć się po małych miasteczkach. Ostatnio pokazywałam Wam Lidzbark, dziś zajrzymy do Dobrego Miasta.
W sumie podobnie jak w Lidzbarku. cicho, sielsko, trochę pewnie nudno. Dużo emerytów, z otwartych balkonów sączą się dźwięki telewizorów, rozmów i zapachy z kuchni. Starsze panie szorują szyby lub rozparte na parapetach wyglądają potencjalnych atrakcji.
Architektura jak ze snu pijanego cukiernika - znów obskurne bloki ramię w ramię z pojedynczymi kamienicami. Samotne domki, których szeregowych braci zmiotła wojenna zawierucha. Stary miejski mur z przybudowanymi domami. A gdzie indziej otynkowany i pomalowany, co nadaje mu obecnie wygląd... budowli z cellulitem. Po przeciwnej stronie koszmarny nowoczesny hotel, nijak nie pasujący do otoczenia. Płynie rzeka, gryzą meszki, lokalny podpity pan robi szpagat na ryneczku, chcąc chyba zaimponować własnemu psu. Skaczą podświetlane fontanny, lody kapią po palcach, słońce powoli zachodzi. Zadowoleni, możemy wracać do "cywilizacji".













piątek, 3 lipca 2015

W co się bawić... po PRL-owsku

Rynek zalewa tandeta, również jeśli chodzi o rzeczy dla dzieci. Od zabawek po bajki. Nie uniknę tego, nie będę izolować dziecka na siłę. Póki co, ona uwielbia plastikowe grające badziewie. Bo kolorowe i skrzeczy. Mała sroka jedna. Ale staram się też pokazywać jej, że są i inne zabawy i zabawki. Wracam do tego, czym i w co sama bawiłam się jako dziecko. Kupujemy drewniane i szmaciane zabawki. Czytamy książeczki (tak, tylko tyle i AŻ tyle...). A ostatnio natchnęło mnie, aby sprawić sobie i Kalinie książkę, która inspirowała mnie i moją mamę do zabaw.

Jak na załączonym obrazku - tytuł to "Chore dziecko chce się bawić". Bo główne założenie tego wydawnictwa, to pokazać, jak zorganizować czas i zabić nudę, kiedy dziecię leży złożone ospą czy innym paskudztwem. Jest trochę informacji o chorobach i o tym, jaki rodzaj zabawy jest zalecany i nieszkodliwy podczas różnych ich typów. Ja jednak myślę - i sprawdziło się to na mnie - że można z niej korzystać i ze zdrowym potomkiem. Ileż to razy młody człowiek przyjdzie ze słynnym "maaamoooo, nudzi miiii sięęęęę". Albo co robić w deszczowe jesienne dni? Jasne, zawsze można puścić bajkę. Ale chyba nie o to chodzi? Bajka ma być jednym, na pewno nie dominującym, sposobem zabicia czasu. Ja jestem zwolenniczką wszelkiego rodzaju zabaw plastycznych, manualnych. I ta oto książeczka proponuje ich wiele - wycinanki, szycie, składanie. Oprócz tego teatrzyki, rymowanki, zagadki, rysowanie ze słuchu, gry ruchowe.

Odbyłam podróż w czasie, z nostalgią przejrzałam ilustracje, wspominając, jak bardzo chciałam zrobić konika na biegunach czy akwarium bez wody. Książka kosztowała mnie szalone 4 złote w internetowym antykwariacie i sporo więcej za przesyłkę, ale to nic. Mam nadzieję, ze nie raz, nie dwa z niej z Kalinką skorzystamy.