czwartek, 26 września 2013

Wjeżdżam, zjeżdżam i zagnieżdżam się...

... w budzie windy, tej blokowej mitulindy, tryńdyryńdy. Jak pisał (a któż-by inny) pan Białoszewski (pozdrawiam klasę i panią J., po raz kolejny). Windy nie mam, ale życie w bloku faktycznie ma w sobie coś z życia w mrowisku (nie, żebym próbowała). Jakie są uroki życia w bloku - wie każdy, kto próbował ;). Słychać. Kichanie, kasłanie, kłótnie, życie... łazienkowe, tak to nazwijmy. Sąsiad sam sobie robi jacuzzi w wannie. If you know, what I mean. Brr. Ciągle remonty. Jak nie na klatce, to u kogoś. Papierosy na klatce. Nocne posiadówki na ławce pod oknem naszej sypialni. Cieknące skrzynki z kwiatami.

No i samo mieszkanie. Te krzywe ściany i podłogi, ta "wspaniała" wentylacja, ta ustawność pokoi... U nas wszystko jest... małe. I o ile można stwierdzić, że jest przytulnie - wszak jakieś pozytywy być muszą! - to wszelkie manewry są utrudnione, a fantazję czy chęć urządzania dość konkretnie blokuje metraż.

Moje mieszkanie jest super. Naprawdę. Ma niecałe 37m2, dwa pokoje, małą kuchnię, mikro łazienkę i mikro balkon. Lubię je, bo czuję się w nim w domu, a nie tylko jak w przechowalni. Lubię je, bo jest i jest moje. Nie każdy może tak powiedzieć. Cieszę się, bo niewielkim nakładem udało się przeistoczyć je z typowo dziadkowego w znośne :). W dużym pokoju była gigantyczna meblościanka, gigantyczna kanapa, stół i trzy fotele (!!!). I dywan na ścianie. Ścianę kuchni zaś zdobiła kolekcja ceramicznych kufli, a podłogę dwie warstwy gumoleum. Że nie wspomnę o sypialni, gdzie jakimś cudem pomieścił się tapczan, komoda, szafka nocna, stolik i dwa foteliki, dwie makatki na ścianach i dwie półki. Uff. A teraz jest znośnie. Daleko od ideału. ideał musi jeszcze poczekać. Może i dobrze, życie przed nami, trzeba mieć o czym marzyć i do czego dążyć.

Poszaleliśmy. Czasem po prostu chce się coś zmienić, coś odświeżyć. Choćby taki szczegół, jak pościel. Od wczoraj śpimy w grochach :D Sypialnia wygląda trochę jak sklep ze słodyczami. Może przyniesie kolorowe sny?


Druga zmiana podyktowana jest względami praktycznymi - luby musi gdzieś pracować. Bo pisanie przez pół dnia uzasadnienia na kolanach jest więcej niż męczące. Zatem, od teraz mamy mini biurko w dużym pokoju. Wpasowało się nieźle, a "pan Kamil jest bohaterem w swoim domu", złożył i się cieszy. A ja z nim.


 Aj, wszystko się da. Za to sąsiad czasem odbierze polecony dla nas, a my dla niego. Psa pogłaszcze. Ktoś podziękuje za przytrzymanie drzwi. A z jacuzzi pozostaje się tylko śmiać.

A Wy jak sobie radzicie z urokami wielkiej płyty?






niedziela, 22 września 2013

Powrót do dzieciństwa

A, płodny dzień dziś mam. Anty-Książę pracuje, wkuwa, a ja mam czas dla siebie.

Tym razem wcale nie będzie o smakach i zapachach, a o książkach. Każdy z nas z pewnością ma takie, które uwielbiał jako dziecko i do których chętnie wraca - zarówno dosłownie, jak i choćby tylko wspomnieniami. Przypominają nam czas naszej beztroski, przypominają zabawy od stołem, budowanie domków z czego się dało, podboje podwórka z kijem w ręku, czy haftowanie chusteczek z takim zapałem, że przyszyło się je do własnej nogawki (to ja, to ja, brawo ja!).

Jakie były książki Waszego dzieciństwa? Poniżej lista moich bestsellerów.


"Ania z Zielonego Wzgórza" Lucy Maud Montgomery. Ania była wręcz moją idolką. Mama czytała mi książki, miałam wersję na kasety magnetofonowe i filmy na video (z cudowną młodziutką Megan Follows). Mogłam o Ani słuchać bez przerwy i znałam na pamięć jej historie. Bawiłam się, ze jestem Anią. Ufarbowałam włosy na zielono, upiłam przyjaciółkę sokiem porzeczkowym, płynęłam tonącą łódką, udając Lady of Shallott.

"Pippi Langstrumpf" Astrid Lindgren. Druga moja idolka. Przede wszystkim - miała swojego konia! Trzymała go na tarasie i potrafiła podnieść go do góry. Pippi była szalona, robiła, co chciała i nie bała się niczego. I ta książka była tak przeze mnie zczytana, jak niemal zakatowane były kasety z filmem.


Może ja po prostu powinnam była się urodzić szaloną, rudą dziewczynką ;)

Znów Astrid Lindgren i "Dzieci z Bullerbyn". Mimo, że była to lektura szkolna. Marzyłam, by jak Lisa mieszkać w maleńkiej wiosce, mieć swojego baranka i wysyłać sobie z przyjaciółką wiadomości w pudełku na sznurkach przeciągniętych między naszymi oknami.
"Muminki" Tove Jansson. Do dziś kocham! Muszę sobie przywieźć z Warszawy i przeczytać raz jeszcze. Muminki są dziwne, trochę śmieszne, trochę tajemnicze, żyją w swojej Dolinie, żyją swoim rytmem, na zimę napychają brzuszki igliwiem i zasypiają, by na wiosnę powitać powracającego Włóczykija. Ich świat jest też dziwny, żyją w nim różne stwory. "Muminki" czytałam zawsze z mieszaniną rozbawienie, rozczulenia i lekkiego niepokoju. Na swój sposób są egzotyczne :)
"Mikołajek" duetu Sempe i Goscinny. Jako dzieciak przerysowywałam postaci z ilustracji i tworzyłam własne. Śmiałam się do łez i nadal się śmieję, choć z trochę innych rzeczy. I nic to, że to takie typowo "chłopackie" przygody, a ja byłam typową dziewczynką w różu. Och, do tego wracam zawsze: do wiecznie sfrustrowanego ojca Mikołaja, stłamszonej mamy, kolegów będących istną galerią osobliwości. 'Mikołajek" się nie starzeje, "no bo co w końcu, kurczę blade!"


"Niech żyje słoń!" Jerzego Afanasjewa. Niesamowita podróż słonia, który poszukuje swojej trąby w różnych krainach. I znów, śmieszno - dziwne światy, kraina liter, kraina kataryniarzy, kraina wieprzowych kotletów, mieszkańcy zapętleni w swoich szalonych rzeczywistościach. Dziś stwierdzam, ze to lekko psychodeliczna bajka :p
Klasyka braci Grimm. Pamiętam, że strasznie mi się podobały ilustracje. Nie były cukierkowe (zresztą, nie oszukujmy się, bajki Grimmów są czasami naprawdę paskudne! I okrutne.), były... dziwne. Chyba lubiłam dziwne rzeczy. Bajka o gadającym koniu Faladzie, któremu zazdrosna królewna kazała obciąć głowę i ta głowa, wisząc u wrót miasta, nadal mówiła... Brrr.
"Sceny z życia smoków" Beaty Krupskiej. Absolutnie szałowe! Humor genialny! Żaba o złotym sercu, ale i przeroście ego, grupa smoczych indywidualistów z termosami pełnymi zupy ogórkowej na szyjach i makrauchenia w koronkowym kołnierzyku... I doskonałe dialogi.
I na koniec "Przygody Barona Munchhausena". Mam w domu wydanie po moim tacie, starsze od niego, z przepięknymi ilustracjami. To jest dopiero dziwna książka! Baron - mitoman i jego niesamowite historie. O wiernej suce rasy chart, która biegała tak zawzięcie, że starła łapy i na starość została jamnikiem. O zimie, kiedy przywiązał na noc konia do słupka, a do rana śnieg stopniał i baron zastał rumaka wiszącego na dachu kościoła, którego ów słup okazał się iglicą. O polowaniu na niedźwiedzia metodą nabijania go na dyszel posmarowany miodem. I wiele, wiele innych.

Wspomnień czar, nie ma co. Ciekawe, czy uda mi się w tych książkach rozkochać kiedyś moje dzieci?





Fast food, slow food

Czasami - żeby nie powiedzieć: częściej niż rzadziej - nie mamy pół dnia na szaleństwa w kuchni. Z pracy do pracy, brakuje czasu, a czasem i weny, czy najnormalniej w świecie siły. A ugotować trzeba, no i zdrowe też by to mogło być. Czyli: fast, bo na szybko, a slow, bo nie trujące ;) Jakie są Wasze propozycje na szybki obiad?

U mnie na przykład:
  • omawiany tu zapiekany camembert, chyba nie ma szybszego dania
  • prawie-jak-chilli (również znajome już czytelnikom niniejszego bloga)
  • spaghetti bolognese z sosem własnej roboty
  • szpinak, ziemniaki i jajo sadzone
  • kotlety warzywne, a do tego kuskus/ kasza i pomidor krojony w kostkę, polany jogurtem z ziołami
  • zwykła... zupa! Ostatnio pierwszy raz ugotowałam ogórkową.
  • ryż z warzywami
A jeśli chodzi o typowy fast food... Przyznaję się, zdarza się. Nie jakoś często, ale jak nas oboje najdzie nieopanowana chęć na frytki, to się jedzie do Maca i się nie ma wyrzutów sumienia (za bardzo).
A ostatnio przeżywamy przygodę pod tytułem "w poszukiwaniu sajgonki idealnej". Niby sajgonka jaka jest, każdy wie. A guzik! W naszym pięknym mieście trudno znaleźć sajgonki, które są... no, sajgonkami. Okoliczny bar azjatycki, o wystroju jak z głębokiego PRL-u, serwuje je nie dość, że w cieście ryżowym, to jeszcze w puchatym cieście na wierzchu. Wyglądają jak "dewolaje", ciekną tłuszczem, a jak już dotrzesz do farszu, to i tak masz dość. Natomiast bar w pobliżu Kamilowej pracy, za sajgonki uważa mikroskopijne pierożki w suchym, twardym, chrupiącym cieście. Najbliższe wzorca znaleźliśmy w barze w naszym Tesco. Trzeba tylko pamiętać albo brać na wynos, albo... siadać daleko od drzwi, ze względu na bliskość toalet. Ech. ponoć pojawiła się też nowa, gigantyczna sajgonka koło dworca. Na te, niestety, należy polować. Nam się nie udało ;)

Za to dziś w kuchni powstały domowe wołowe burgery, niebo w gębie!

poniedziałek, 16 września 2013

Klasyk

Czasami człowiek ma dość tych włoskich makaronów, greckich sałatek i francuskich tostów. Czasem chce się czegoś swojskiego. I tak oto, w weekend zakiełkowało w nas marzenie... o sałatce jarzynowej! Takiej najzwyklejszej, jak u mamy na święta. A marzenia trzeba spełniać. Przecierpiałam więc zapach gotowanej marchwi i pietruszki w kuchni, popłakałam nad cebulą, poparzyłam palce jajkami na twardo. I - jest! Pachnie Gwiazdką, mlaszcze przy mieszaniu i puszcza do mnie z lodówki groszkowe oczko.

Zauważyłam, że kwestią sporną jest dodawanie do sałatki ziemniaków. Dajecie? Ja nie. Lubię sałatkę zagryzać kanapką z kiełbasą, a jakoś nie kupuję połączenia "kanapka z ziemniakiem". Moja jest więc bez. Ma marchewkę, pietruszkę, cebulę, ogórka kiszonego, zielony groszek, jajko i jabłuszko. Sól, pieprz, majonez i odrobinę musztardy.

No i nie ma to jak gotowanie z psem. Że przez te jej łapy ciężko otworzyć lodówkę - to już kiedyś pisałam. Oprócz tego, jak to u psa, dochodzi żebranie. Nie tak nachalne, jak u Snupka, ale jest. Patrzy się tymi wielgachnymi oczyma, tycka nosem pod kolano i robi "puf puf". Wyprosiła kawałek surowej marchewki, kawałek pietruchy i zakosiła kawałek skorupki od jajka, który zamiast zjeść (Snup by zjadł...), rozgniotła i rozwaliła po kuchni. Co będzie jadła, toż to w ząbki kłuje. Królewna na ziarnku grochu się znalazła...

niedziela, 15 września 2013

Że niby jeszcze lato...?

No i znowu muszę za Jaskrem, że zapachniało powiewem jesieni. Zresztą, od kilku dni chodzę i podśpiewuję o "brylantach na końcach twych rzęs", nie chce się odczepić.

Ponoć wciąż mamy astronomiczne i kalendarzowe lato. A, gdzie tam! Noce zimne, ranki mgliste lub pokryte rosą, zmierzcha szybko. Drzewa rdzewieją w zastraszającym tempie - po tej makabrycznej zimie, cała przyroda działa jak w na przyspieszonym przewijaniu. Wiosna jak błysk flesza, ekspresowe lato i już jesień.

Ale ja chyba jakoś z wiekiem polubiłam jesień... Wiadomo, nie tę listopadową chlapę, ale taką jak teraz. Kolory, zapachy, nienazwane uczucie, gdy wciągam do płuc chłodny wieczór niosący ślad ognisk i suchych liści. Lubię powrót do pracy i rozgrzewanie się owocową herbatą. Lubię jesienne ciuchy: płaszcze, botki. Lubię ten lekki smutek na myśl, że kolejny rok tak szybko przeminął. Lubię myśl, że już bliżej niż dalej do Gwiazdki.

Jesieni - trwaj jak najdłużej!








czwartek, 12 września 2013

Pogoda pod PSEM

I nie chodzi tylko o to, że od wczoraj deszcz leje jak opętany. Trudno, widocznie musi. Łoś poszedł chyba jednak po rozum do swej wielkiej, acz pustej głowy i dziś potulnie jak trusia stał na padoczku, mókł do suchej nitki i wcinał siano.

Celowo pies w tytule jest  wyróżniony. Bo dziś jest u nas Dzień Psa. Dokładnie dwa lata temu Lee zawitała w nasze progi.

Według mnie - pies w domu musi być. I już. I pewnie, czasem człowiek się łapie za głowę, po co mu ten pasożyt był ;) Trzeba z nim łazić świątek - piątek, w deszcz i śnieżycę. Trzeba pilnować spacerów, trzeba być z psem w domu, a nie wyleźć na cały dzień i wrócić po nocy. Nie wszędzie można pojechać na wakacje. No i trzeba duuuużo odkurzać. A raczej: odkłaczać. Jednak te ponad dwa lata, jakie minęły od odejścia Snupka (kto go znał, w tym momencie zapewne się uśmiecha, bo to był pies jeden na milion, i to bynajmniej nie dlatego, że taki mądry i kochany, raczej kanalia w psiej skórze) do adopcji Leeloo uświadomiły mi, jakie puste jest życie bez psa.

Tak zwane "cat persons" mawiają, że psy są głupie, a za to koty takie wyjątkowe, bo na ich miłość trzeba zasłużyć, bla bla bla. Ja tam lubię wszelkie zwierzątka i daleka jestem od dorabiania ideologii do ich posiadania. W psach lubię właśnie tę ich głupkowatość, radość życia, przywiązanie. Lubię to, jak pies cieszy się na nasz powrót, choćby i nie było nas pięć minut. Lubię, jak chrapie pod łóżkiem i jak budzi wciskając mokry nos w oko ;)

Wymarzyłam sobie, że dam dom jakiejś schroniskowej bidzie. I tak się stało. Z chudej, śmierdzącej i wystraszonej kundlicy zrobił się zadbany, lśniący i tryskający energią pies, który przemierza lasy i łąki sadząc susy geparda. Zrobiła się bezczelna i wyszczekana (czasami), po prostu znowu jest psem.

Lilaczku - fajnie, że jesteś!






środa, 11 września 2013

Ech

Po prostu ech. Pogoda do bani, koń do bani (może nie on sam, ale cała sytuacja), wszystko jakieś takie mierne... Noce ciężkie, sen nie chce przyjść, a jak już przyjdzie, to nie daje odpoczynku. Walczę sama ze sobą, a we śnie walczę ze schodami, z wodą lejącą się z akwarium na podłogę.

Przynajmniej obiad się do nas uśmiechał.


Banalne, a jakie pyszne: zapiekane camemberty ze słodką papryką i żurawiną, kasza gryczana i buraczki na zimno. Zdjęcie tak samo mało artystyczne, jak cały obiad, ale chociaż morale trochę lepsze. Ech, powiadam.

poniedziałek, 9 września 2013

Smaki się zmieniają

Czy Wy też tak macie, że niektóre rzeczy przestają Wam smakować, a te, których nie znosiliście, nagle stają się rarytasami? Na pewno tak. Ponoć do smaków też trzeba dorosnąć.

Są smaki nieśmiertelne. Zarówno wśród tych bardziej wykwintnych, jak i zupełnie zwyczajnych. Od dzieciństwa uwielbiam buraczki i marchewkę na ciepło (którą moja mama przyrządzała pociachaną w maleńką kostkę - mama jest znana ze swojej drobnej kostki, mnie się tak nigdy nie chce - i zabieloną śmietaną, zaś Luby podaje na słodko, ale bez śmietany), kaszę manną (którą żłopałam namiętnie co wieczór całe dzieciństwo, mamę już obrzydzenie brało). To się nie zmienia i chyba nie zmieni, bo to prawdziwa miłość.

Są też smaki, które pokochałam już jako dorosła. Jako dzieciak, danie z koszmaru opisywałam jako "szpinak z wątróbką i kaszą gryczaną". I co? I dziś kocham szpinak (to wiecie), wątróbkę wcinam (najlepiej w warszawskiej Prowansji w postaci nadzienia do naleśnika bądź na sałacie, w towarzystwie sosu malinowego na bazie balsamico). Kaszę polubiłam w 2011 i często gości na naszych talerzach. Kiedyś na samo słowo "gorgonzola" robiło mi się słabo, dziś jęczę Anty-Księciu, aby przyrządził penne ze szpinakiem i niebieskim serem. Oliwki? Kapary? Kiedyś wrogowie, dziś przyjaciele!

No i zielenina. Tatko zawsze powtarzał, że "na pietruszkę to psy sikają". Pietruszka jest straszna! Mocna, dominująca, twarda i lepi się do podniebienia. ALE. Tagliatelle aglio e olio - musi mieć pietruchę! Koperek też koszmarny - pachnie na kilometr, jest włochaty i też się klei do paszczy. A tymczasem w sobotę powstał sos do placków z koperkiem - pyszny! Świeży, intrygujący. Posiekane korniszony, kapary, koperek, wszystko połączone ze sobą w śmietanie i skropione cytryną. Na zdjęciu w kombinacji z łososiem (ja to się wędzonym łososiem mogłabym żywić wyłącznie) i naszymi plackami z cukinii. W niedzielę sos wylądował na jajkach na twardo i też było zacnie.

Czy ja już pisałam, że never say never...? :)

niedziela, 8 września 2013

Drzwi do szczęścia - wystarczy je otworzyć :)

Nie wiem, dokąd prowadzą drzwi ze zdjęcia - zapewne po prostu do domów. Ale fotografując je dzisiaj pomyślałam, że tak właśnie mogą wyglądać drzwi do szczęścia. Nie muszą to być wrota pałacu, ociekające złotem, a mogą być po prostu zaskakująco żółtą furtką w płocie zbudowanym z szarej codzienności.

Wrzesień kiepski. Dopiero się zaczął, a nam jakoś wyjątkowo narosło wydatków. Koń, samochód, lekarze... Marnica ;). Ale czy to powód, by do końca miesiąca zaszyć się w domu i płakać? A, no nie. Trzeba szukać swoich śmiesznych, wesołych żółtych drzwi.

Od dłuższego czasu zbierałam się, żeby wybrać się na spacer po Olsztynie i zrobić trochę zdjęć. Fotograf ze mnie może nie wybitny, ale zdjęcia robić lubię i zdecydowanie mnie to odpręża i uszczęśliwia. Zatem, why not? Taki piękny weekend, więc zapakowaliśmy się do auta i do centrum miasta. Uwielbiam, no po prostu uwielbiam to stare budownictwo. Te wykusze, zdobienia, wielkie okna, wysokie drzwi... Nawet te obdrapane mury, jakby dla kontrastu i zaprzeczenia, jakoby budynek był martwy, upstrzone kwiatami na balkonach. Wąskie bramy na podwórza, spękane drewniane ramy okien. Jaka szkoda, że do tych pięknych kamienic dolepiono gierkowskie bloki - klocki, że część budynków w klocki zamieniono. Oglądamy czasem zdjęcia z przedwojennego Olsztyna - jaki piękny był...

Taki zwykły spacer, a ile pozytywnej energii. Słońce, najmilsze w świecie towarzystwo, moje piękne miasto (ja jestem chyba jakaś nie teges, ale nadal Olsztyn uwielbiam, nawet za tę jego zaściankowość), zapach nadchodzącej jesieni. Z braku pomysłu na obiad, zapiekanki pożarte na dworcowej ławce (pycha!). Na koniec spacer po parku. Też ważny. Bo park na Zatorzu został odczarowany. Park znajduje się naprzeciwko szpitala. Do tej pory przejeżdżając obok, mam gęsią skórę, ręce same zaciskają się mocniej na kierownicy i zaczynają się pocić... A park przecież całkiem fajny, pora więc była zmierzyć się ze wspomnieniami i zobaczyć, że może zacząć kojarzyć się dobrze.

Kolejny powód do uśmiechu - Łoś dostał swoją własną małą kwaterkę na dworze. Może się znów parę godzin wietrzyć, może obserwować konie i czasem powąchać się z nimi przez płot. Cóż, nie jest to pewnie szczyt jego Łosiowych marzeń, ale na najbliższe parę miesięcy tak być musi. przynajmniej nie kisi się w boksie, nie kręci w kółko, popłakując. Może być koniem, choć w trochę ograniczonym wymiarze. A ja jestem zadowolona, że jemu jest lepiej.


Morał więc, drogie dzieci, na dzisiaj taki: szukajmy drobnych przyjemności i powodów do uśmiechu. Nawet najmniejszy drobiażdżek może sprawić, że dzień zaliczymy do udanych.




wtorek, 3 września 2013

Aby siły były

Zimno jakoś. Wiatr urywa głowę, z Łosiem tylko na trawę się da, bo hala chce odfrunąć, a na placu błoto pożera nogi do kostek.

Jak zimno, to i jeść się chce. A my oboje jesteśmy żarci. Sałata i paproszki, to nie dla nas. Owszem, można, ale tylko w ramach przekąski. Dieta nie jest naszą przyjaciółką, o nie.

No i jesteśmy mięsożerni. No co ja zrobię. Teraz strasznie modne jest być weganinem. Ze wszystkich stron "atakują" mnie ludzie z misją, próbują nawrócić na śmietanę z soi i jajko z nerkowca, czy jakoś tak. Jak ktoś chce/ lubi/ musi - nie mam nic a nic przeciwko, niech je jajka z nerkowca i rybę z warzyw. Ba, sama czasem lubię pojeść bezmięsnie, lubię kotlety warzywne, serowe, nawet te sojowe. Jak muszę ograniczyć nabiał, używam zamiennika mleka - uwielbiam sojowe kakao, serio! I mleko migdałowe. Ale i tak, nawet pomimo mojej miłości do zwierząt - byłam i jestem mięsożerna. No po prostu lubię mięsko i często mam najnormalniej w świecie na nie zapotrzebowanie.

I dziś mięsnie. Weganie pewnie właśnie wciskają czerwony krzyżyk w prawym górnym rogu...

Danie pod tytułem "prawie-jak-chilli-con-carne". Prawie, bo dość swobodna podejście do przepisu.
Na obiad dla dwóch osób na dwa dni (wyszło jak dla pułku wojska!):

  • 40dkg mięsa mielonego (dowolne, ja lubię i z wołowiną, i z indykiem)
  • puszka czerwonej fasoli
  • puszka kukurydzy
  • puszka krojonych pomidorów
  • mały koncentrat pomidorowy
  • 2 ząbki czosnku
  • przyprawy
Mięso doprawiam solą i pieprzem, wciskam do niego czosnek i smażę. Gdy już jest usmażone, dodaję fasolę, kukurydzę, pomidory i koncentrat. Mieszam i czekam, aż się to wszystko nagrzeje, niech się na wolnym ogniu populta tak z 10 minut. Na koniec przyprawiam: solą, pieprzem, przyprawą meksykańską, słodką i ostrą papryką. I - gwóźdź programu, tadadadaaaaam - CYNAMONEM. Jak by to dziwnie nie brzmiało, dla mnie to właśnie cynamon daje ten charakterystyczny smak.

Można podać z ryżem, my najczęściej wyjadamy z nachosami.

niedziela, 1 września 2013

Trening czyni mistrza

Wcale nie o sport tu chodzi, a o, hmm, trening do potencjalnych nowych ról życiowych. Czytaj: jeszcze trochę, a zostaniemy ciocią i wujkiem na medal. Nie chwaląc się, no wcale :P.
Już nawet mamy nazwę na nasz kiełkujący własny biznes - Przechowalnia Dzieci K&K.

Dziecię "nasze" to Julia, lat 5,5, najprawdziwsza ruda i piegowata Pippi Langstrumpf. Julia czasami spędza w Przechowalni dzień pełen wrażeń - tak było i wczoraj.

Jak się łatwo domyślić, najwięcej wrażeń to i tak mają ciocia z wujkiem. Starają się. wysilają. Wymyślają. Coby się Królewna nie nudziła. Były parówki na śniadanie, bajki na komputerze (ratunku! co to za sieczkę teraz dzieciom serwują?), był plac zabaw. Oj, plac zabaw był fajny. Szkoda, że ciocia z wujkiem są za duzi na drabinki i zjeżdżalnie. A na serio - jak ktoś dzieciaty, to polecam plac na Nagórkach - jest duży, ogrodzony, sprzęty nowe. Wszystko wyłożone tartanem dla miękkich upadków ;) Oczywiście nie ma ideałów i dziecię w którymś momencie już buczało, że zabawki nie są dobre (zjeżdżalnia kopnęła prądem, druga puknęła w czoło, a huśtawka podstawiła nogę ;) ), ale dało się te płaki utulić i chyba finalny outcome był pozytywny.

Dzień męczący, bo nie dość, że intensywny, nie dość, że człowiek nie nawykł tak się kimś zajmować, to jeszcze ten ciężar odpowiedzialności... Ale i jaka satysfakcja :)

Kto mnie zna, ten wie: ja dzieci nigdy nie lubiłam, mieć nie chciałam i uważałam, że i one mnie nie lubią. A tu przyszłą taka Wiewióra jedna i się okazało, że taki układ może zadziałać. Że złapana małą, miękką łapką za rękę, nielubiąca dzieci ciocia mięknie i znajduje w sobie cierpliwość, ciepło i pomysły na zabawę.

Zatem: never say never!