poniedziałek, 30 listopada 2015

Zgiń, przepadnij, listopadzie!

Koniec. I dobrze. Nie znoszę listopada. Było zimno, był śnie, śnieg się roztopił, wieje, mży, gałęzie stukają o okna i balkony. Szaro, ciemno, chce się spać bez końca. Letarg. Niechciej. Brak motywacji. Brak cierpliwości. Jednocześnie mnie nosi i zasypiam na stojąco. Wściekam się na psa i dziecko, choć powinnam na siebie, bo nie mam siły wykrzesać z siebie entuzjazmu, nie mam siły ciągać się z nimi na te spacery, uprzednio umordowawszy się ganiając potomkinię z kolejnymi elementami ciepłego odzienia.
Ale już jutro grudzień. Mój ukochany, gwiazdkowy. Zacznę na dobre słuchać piosenek świątecznych, nastroję się. Będzie już inaczej, choć pewnie tylko wewnątrz, bo na zewnątrz nadal ta sama plucha.

Dziś jako ilustracja mój dzielny, biedny koński emeryt na pierwszym, nieśmiałym śniegu. Odżył trochę, nawet trochę biega i nie kuleje tak bardzo. Bawi się ze swoim ulubionym kolegą Piorunem. Tuli się do mnie (on???), apetyt ma, jak zawsze, smoczy. Cieszę się. Niech będzie, niech trwa. Mało mnie przy nim i dla niego. Ale on dla mnie jest. Zawsze wiem, że gdzieś tam jest i czeka.

wtorek, 17 listopada 2015

Moja mała kozica

W ramach kolejnego update'u, co słychać u Kalinki.

No, głównie to słychać, co znowu zmajstrowała. Oj, trafił nam się ananasek niezły. Nie jest to dziecko wycofane, spokojne, zdecydowanie jest ją widać i słychać. I jest za kim latać, kogo ratować, komu zabierać niebezpieczne narzędzia z drogi i przez kogo wieczorami padać jak mucha.

A ja myślałam, że przy raczkowaniu trzeba mieć oczy dookoła głowy ;).

Oczywiście piszę z przekąsem, bo generalnie to jestem zadowolona, że się córu tak zacnie rozwija, że jest sprawna, silna, ciekawa świata, śmiała (no, zależy gdzie). Że nauczyła się biegać, skakać, wspinać, ze ma coraz lepszą równowagę i koordynację ruchów.

Zdecydowanie przedkłada rozwój fizyczny nad naukę mowy - gada wciąż po swojemu, czasem łaskawie obdarzając nas pojedynczym "mama", "tata", "dzidzia", "ihaha", "tu" czy "cieść". Ale to już zbytek łaski. Tak samo książeczki - jak ma ochotę, to pokaże tego kotka ("no co ci rodzice, tacy duzi i nie wiedzą, który to kot... A, pokażę im raz, niech mają, może się w końcu nauczą, głąbale jedne..."). Mąż mój nazywa Kalinę małym czubkiem i jest to doskonale pasujące określenie.






poniedziałek, 9 listopada 2015

Kuchenne DIY, czyli żegnaj wędlino z tacki

Dziś napiszę o swojej nowej zabawce, kuchennym gadżecie zwanym szynkowarem.
Ileż można jeść wędliny z supermarketu. Coraz podlejsze, coraz droższe, a w składzie zdecydowanie za dużo E. Poczytałam, pomyślałam i napisałam list do Mikołaja: "szynkowar poproszę". Mikołaj-tata w goracej wodzie kąpany (nomen omen - bo tak się robi mięsko w szynkowarze!) i gadżet zakupił niezwłocznie. No cóż.

Wygląda toto niepozornie. Ot, plastikowe wiaderko z nakrętką, a w niej tłok, sprężyna i praska. Plus dodatkowo walec - reduktor, kiedy robimy pół porcji. Plus termometr.

Na pierwszy raz postanowiłam postawić na bezpieczną klasykę - wędlina drobiowa. Kupiłam pół kilo cycka z kurczaka i mielone z indyka. Kuraka pokroiłam w drobną kostkę, dodałam mielone (proporcje 2:1), porządnie wygniotłam z pieprzem, solą, miodem i ziołami prowansalskimi. Upchałam do kubełka, docisnęłam i na noc d lodówki. Dziś wstawiłam do gara z wodą i dwie godzinki sobie pyrkało w 85 stopniach. przez otworki odlałam wodę wydzieloną podczas gotowania. Ostudziłam na parapecie w kuchni, p czym do lodówki. Zjedliśmy na kolację na kanapkach z ogórasem kiszonym. Muszę przyznać, że jest pyszne! Chude, aromatyczne, no i wiem, z czego zrobione. Jest mi fajnie i czuję wiatr w żaglach.





czwartek, 5 listopada 2015

Róża z innego wymiaru

Nie, nie o kosmitach będzie. Refleksyjnie, listopadowo będzie. To bardzo osobisty wpis, więc proszę potraktować go z należytą powagą.

Przyszedł do mnie we wtorek mój Drugi Tata. No, wpadł i wypadł, jak to on. Już pisałam o tym. Czasem mówię o nim "człowiek foksterier", bo energią przypomina mi te niezmordowane zwierzaki.
Tata przyniósł podarki dla młodej i różę dla mnie. Pytam, co to za okazja.

"A. Śnił mi się Pi i kazał Ci kupić kwiatek."

I tak się trochę zastanawiam, jak to z tym jest. Niełatwe i nieoczywiste są to rozmyślania, bo nie jestem religijna i mam problem z określeniem, czy "tam", "potem" cokolwiek jest. Co po życiu. Zazwyczaj twierdzę, że nic. Chociaż... Są takie chwile, że się łamię. Choćby przy tej róży.

Tej nocy, kiedy Pi odszedł, miałam dziwny sen. Przychodzę do szpitala, a na łóżku siedzi taki 10-12 letni chłopiec. Ja jednak wiem, że to Pi. Siedzi ubrany w granatowy, zimowy kombinezon, czapkę i szalik. Pytam, dlaczego się ubrał. "A, bo ja już stąd wychodzę". Budzę się z dziwnym uczuciem. Patrzę na zegarek. 2:30.

Rano mój tata przynosi wiadomość, że koło wpół do trzeciej Pi zgasł.

I nie wiem - to wszystko dzieje się w naszym mózgu, przeładowanym bodźcami, próbującym sobie poradzić z tym, co najgorsze? Czy może jednak istnieje coś więcej niż na powierzchni? Czuję się zbyt mała, by o tym rozstrzygać. Przycupnę sobie tu i będę dalej się dziwić nad "rzeczami, które nie śniły się filozofom".

niedziela, 1 listopada 2015

Halloween A.D. 2015

Czekałam, czekałam i doczekałam! Jeszcze nie Gwiazdka, ale na Halloween też czekam z utęsknieniem cały rok. Wypatruję czarno - pomarańczowych gadżetów w sklepach, planuję upiorny seans filmowy i czekam aby zanurzyć ręce w dyniowych wnętrznościach, po czym nożykiem obdarzyć dynię potworną twarzą.

Nadeszło! Już tydzień temu zaopatrzyłam się w Lidlu w żelki, chrupki i inne drobiazgi. Filmowo, postawiliśmy na sprawdzoną pozycję i postanowiliśmy nie ryzykować nieudanych horrorów. W ruch poszedł więc "Zombieland", co z tego, że już widziany. Przeszkolenia na wypadek ataku umarlaków nigdy za wiele, a wskazówki typu "unikaj łazienek", czy"double tap" warto zapamiętać. W razie czego :P

Moja wiara w kupno dyni last minute została nieco zachwiana - chyba trafiłam na ostatnią pozostałą w lokalnym warzywniaku. Hipermarkety nie miały. A rzeczony warzywniak miał trzy giganty i jedną normalną, którą z głośnym "uff" dorwałam w okolicach godziny 14... Za rok koniecznie zatroszczyć się o to ze dwa dni wcześniej!

Rozpieściliśmy się kulinarnie, mąż zrobił carbonarę oraz ciasto ze śliwkami. Córka bez krępacji się poczęstowała wcale nie najmniejszym kawałkiem... Jak dobrze, że połowę zgubiła, coś oddała psu i w sumie zjadła może 1/4...
Młoda odpadła spać koło 21.30. Późno. Tak ostatnio ma... No nic. Szybkie przebieranie, przekąski i film. Zdjęcia na bloga. Trochę głupawki w szarym, jesiennym czasie (no, przesadzam, jesień wciąż ładna i złota). Moja Sis podarowała zabawne kalkomanie na rękę, Lidl uraczył rajstopami w czaszki. Poczułam się znów jak dzieciak, poczułam znajome motylki w brzuchu na myśl o "strasznym" filmie, na zapach dyni lekko przypalonej świeczką. Cieszę się, że mój luby nie ma nic przeciwko temu, ba, nawet bawi się razem ze mną. Widzę, że i wielu z Was, drodzy Czytacze, wycięło dynie, zawiesiło czarne i pomarańczowe balony. Fajnie. Bawmy się!