sobota, 15 sierpnia 2015

Pasym

Jak to pięknie określiła nasza koleżanka, wspominana tu mama małego Henryczka, lubimy z mężem mym zwiedzać "nieoczywiste zakątki Polski". Zresztą sami widzicie - łazimy po tych mniej i bardziej lokalnych małych mieścinkach i w każdej znajdziemy coś, co zachwyci lub rozczuli.

Wczorajszy wieczór zaczęliśmy od odwiedzin Włości. Pies wybiegany, za to młoda postanowiła ten czas wykorzystać na popołudniową drzemkę i chrapała w najlepsze w otwartym na oścież samochodzie...


Mnie było mało, więc zaproponowałam Pasym, bo to już o rzut beretem z naszego Marcinkowa.

Pasym to kolejne miasteczko ze średniowiecznym rodowodem, założone zostało w 1386 roku przez Krzyżaków. Po wojnie trzynastoletniej wzniesiono tu nawet zamek, jednakże nie dotrwał on do naszych czasów. Zniszczono go w XVII wieku, a ostatecznie rozebrano w XIX, stawiając w tym miejscu kościół. Kościoły w Pasymiu są dwa, duży gotycki, ewangelicki, i wspomniany katolicki, neogotycki. Dla mnie szczególny. Od jego ścian nadal odbija się wspomnienie dawnego "miłość, wierność i uczciwość małżeńską", unosi się wzruszenie człowieka, którego bardzo kochałam, a którego już nie ma...

Poza kościołami, klasyka małego miasteczka: rynek, XIX-wieczny ratusz, pozostałości murów miejskich z XIV wieku, zabytkowa zabudowa uliczek. I, coby nie było za ślicznie, supermarket, sklep meblowy, smażalnia i kioski ;)

Powietrze pachnie wakacjami mojego dzieciństwa (czy ja już mówiłam, że zapachy odgrywają ważną rolę w życiu Siłaczki...?) - mieszanką zapachu jeziora, kuchni i dymu. Uwielbiam go. Spokojna tafla jeziora, pomost, kaczki - żebraczki. Niesmaczne lody, za to w smacznym wafelku, który zarekwirowała mi córka. Spokój, nuda, cudownie!



środa, 12 sierpnia 2015

I jak tu się nie zakochać...?

Spokojnie, nie postanowiłam porzucić Anty-Księcia, a w życiu Stefana!

Dziś wieczorem zapuściliśmy się w trochę dalsze sąsiedztwo naszych Włości. I wciąż nie możemy się napatrzeć, jak tam jest pięknie...

Las, łąki, pola, pagórki. Moje ukochane wijące się drogi. Rzeka Kośna, ta sama, co koło mojego Drugiego Taty, czysta i malowniczo zakręcająca. Znaleźliśmy przepięknie położone siedlisko. Budynki z cegły, stodoła z ciemnego drewna, wielki, piękny dom.

Pies wybiegany, popływał w rzece (z nieznanych mi przyczyn wywołując tym rozpacz u dziecka), polatał za patykiem. my dotlenieni. Fajne takie spacery, a jeszcze ta świadomość, że wkrótce będą to nasze okolice... Ach, rozmarzyłam się :).







A na koniec taki obrazek (pożyczony z internetu) - moja inspiracja na nasz domek. Taki chcę! Wiadomo, bez trawy na dachu, ale takie kolory. Fińskie. Mrrrau!

Najważniejszy Rok!

Z lekkim opóźnieniem, ale najpierw były ogromne smutki, potem wyjazd i tak się jakoś przeziębiło. Ale już nadrabiam.

25 lipca minął najdziwniejszy, najtrudniejszy, a zarazem najbardziej niesamowity rok w naszym życiu. Pierwszy rok życia Kaliny. Dziwnie jest z tym czasem. Jednocześnie wlecze się jak pociąg PKP po rozgrzanych sierpniowym słońcem torach i gna jak TGV. Z jednej strony, cierpiałam z powodu uwiązania w domu i odliczałam dni do "magicznych" granic - 3. miesiąc, pół roku, samodzielne siedzenie, rozszerzanie diety. A z drugiej, ten pierwszy rok minął nie wiadomo kiedy.

Przez 12 miesięcy, nieporadny, galaretowaty stworek, potrafiący tylko kwilić, jeść i spać, zmienił się w 10 kilo pannicy z charakterkiem, słodkiej jak czekolada, ale też ze szczyptą chilli. Mającej swoje zdanie, nieznoszącej sprzeciwu, potrafiącej wierzgać z niezadowolenia, ale i przytulającej się do nas jak nikt na świecie.

Co zmieniło się przez ten czas we mnie? Trochę okrzepłam. Nadal jestem matką wariatką, lubiącą się martwić i panikować. Ale uczę się odpuszczać. Zobaczyłam, że generalnie "się da". Da się pójść na miasto, do restauracji, do lasu, da się pojechać na wakacje, obejrzeć film wieczorem (co z tego, że czasem w 3 ratach...). Że życie się jednak nie skończyło, a jedynie wjechało na nowy tor.
Czasem jeszcze popatrzę zazdrośnie na zdjęcia znajomych podbijających świat, chadzających na koncerty, pijących drinki. Ale potem sobie myślę, że w sumie to było i to wróci. A Linkowych uśmiechów, radości z nowych umiejętności i tej naprawdę bezbrzeżnej miłości nic nie zastąpi i ze to w sumie zaszczyt, że mogę tego doświadczać.

Cieszę się szalenie na kolejny rok. Fajnie jest być częścią świata Kaliny.







sobota, 8 sierpnia 2015

Bydgosko i warszawsko

Tak było u nas w tym roku wakacyjnie. Sprawy nie tylko urlopowo - turystyczne sprawiły, że skierowaliśmy swe kroki do tych właśnie miast. Może nie są to typowe destynacje na czas kanikuły, niemniej jednak jesteśmy bardzo zadowoleni, wypoczęci, najedzeni i nawet trochę opaleni.

Bydgoszcz lubię. Nie na długo, ale na dzień-dwa. Ma ładną Starówkę, sporo miejsca na spacerowanie. Rzeka płynie, kamienice zwisają nad wodą, rzeźba linoskoczka kołysze się w powietrzu. Dzieciaki moczą nogi w wodzie poprowadzonej kaskadą przy parku, gdzie spokojnie można spędzać lato w mieście na trawie.
Ze smakołyków, polecam lody naturalne z Przystani na lody na ulicy Stary Port. Naturalne składniki, szczodre porcje i fajne smaki.

Mieszkaliśmy w przedziwnym miejscu. Ulica Lelewela. Karykaturalny wręcz miszmasz: stare wille, walące się kamienice, gierkowskie klocki, wielopiętrowe bloki z lat 80, dwie luksusowe kliniki chirurgii estetycznej, gruzowiska i nasz hostel, przyklejony do bloku. Poranne spacery celem odcedzenia psa były dla mnie okazją do podziwiania tego niezwykłego krajobrazu i co dzień przynosiły nowe "odkrycia". Sam hostel (Hostel 24) polecam - czyściuteńko, schludnie, porządne, urozmaicone śniadania. Można z psem. Cena nie zabija.

Nie samą Bydgoszczą człowiek żyje. Poszukiwania wykonawcy naszego przyszłego domu przygnały nas do Strzelna. Że też jeszcze są w Polsce te małe miasteczka, tak wyludnione i leniwe, jak, zdawałoby się, już tylko w starych filmach. Strzelno właśnie takie jest - nic się nie dzieje, nikt się nie spieszy (no, poza kierowcami, niestety miasteczko jest punktem przelotowym transportu wszelakiego). Niezłe lody z frużeliną, zbiór bardzo oryginalnych szyldów sklepowych. Z zabytków słynny kościół Świętej Trójcy i romańska Rotunda św. Prokopa. My lubimy się szwendać po takich miejscach, więc mimo trudów podróży (upał i późna pora z rocznym dzieckiem - słaba kombinacja), byliśmy ukontentowani.



Kolejny dzień to wycieczka do Koronowa. Koronowo też jest małe i spokojne. Ma rzekę, ma zalew. Jest miasteczkiem jeszcze średniowiecznym i zdradza to układ ulic i domków.
Wycieczka bardzo ciekawa, bo liczna. Pojechaliśmy my i koleżanka Anty-Księcia (no, od teraz także i moja, bo mam wrażenie, że dobrze nam się gada) wraz z synem swym, nieco młodszym od Linki. A to oznacza: dwa foteliki samochodowe, dwa wózki spacerowe, dwa nosidła, dwie wielkie torby pełne rzeczy niezbędnych. Plus nasz głupowaty pies na deser. Mój mąż się śmieje, że ta wycieczka to było więcej zatrzymywania się niż chodzenia.
- poprawię małą
- poczekajcie, Henio chce pić
- czy Kalinka też chce chrupkę?
- kochanie, chyba muszę ją nakarmić...
- poczekajcie, kupię bułkę
- poczekajcie, Kalina znów siedzi zwinięta w chińskie s
- Lilu, gdzie ty leziesz?!
- kółko się zablokowało
I tak w koło Macieju. Uroczo. Ale co tam. Fajosko było. Jak karmiłyśmy na ławeczce nad rzeką, a dzieci smyrały się stopami. Jak usnęły w samochodzie i mąż poszedł sam z psem nad wodę, a my pilnowałyśmy snu. Matki-kwoki! Super miejsce na obiad w chacie typu skansen, pyszne mięsko z grilla i pierwsza frytka Kaliny (do Rzecznika praw Dziecka z nami!), plus ukradziony przez nią ketchup w saszetce. Pyszna mrożona kawa na ryneczku. Chłód bazyliki, gdzie wprosiliśmy się do przedsionka wszyscy, łącznie z psem. Musieliśmy generalnie wyglądać ciekawie ;)
No, a potem przyszła pora powiedzieć baj baj Bydgoszczy i jechać do stolicy, gdzie gnały mnie sprawy bankowe. A, że mieszkają tam rodzice - to dwie pieczenie na jednym ogniu :).
Warszawa znów inna niż zapamiętałam. Ile nowych budynków!
Upał już nieznośny. Niewiele można. Gdy okazało sie, że w sumie sprawy bankowe mogę już załatwić i u siebie, porankiem zaatakowaliśmy zoo. Ja uwielbiam ogrody zoologiczne! I marzyłam pokazać je córce. Jeszcze trochę mało kuma, ale zwierzątka uwielbia i patrzyła zafascynowana. Bałą się małp, cieszyła się ze słoni i ptaków, jadła z nami gofra. Babcia była przeszczęśliwa, ze mogła spędzić z nami ten czas. Mnie tylko żal było, że akwarium jest aktualnie w remoncie.
Warszawa to też czas z rodziną, kubełek od pradziadków i wspaniała kolacja, poczułam się jak podczas podróży po Europie - jedzenie na ulicy, zapachy z kuchni, pyszne gnocchi z krewetkami... Ach ach!