czwartek, 26 czerwca 2014

Absolutny Hit Lata

Dziś znów kulinarnie. Bo w tym tygodniu na naszym stole zagościł Absolutny Hit Lata.

Ale od początku. W ramach prezentów ślubnych dostaliśmy książki. W tym jedną kucharską - "Moje smaki" Michela Morana (tak, tego od "oddaj fartucha"). I chciałoby się coś z niej upichcić. Wiele przepisów fajnych, ale zawierających dość egzotyczne składniki. Aż moją uwagę przykuł makaron tagliatelle z sosem z bobu, groszku, śmietany i parmezanu. Poczułam wiatr w żaglach i poszalałam. Lekko zmodyfikowałam przepis - zrezygnowałam z mięty, której nie lubię, za to dodałam gałkę. Wyszło tak dobre, że szanowny małż poprosił o bis.

Potrzeba:
  • makaron tagliatelle
  • ok. 100g groszku
  • ok. 100g bobu
  • sporo parmezanu
  • 150ml gęstej kwaśniej śmietany
  • spory ząbek czosnku
  • 2 łyżki oliwy
  • sól
  • świeżo mielony pieprz
  • gałka muszkatołowa
  • ostra papryka w proszku
Zaczynamy od ugotowania bobu i groszku. Bób obieramy z łupinek. Połowę warzyw blendujemy na papkę. w garnku podsmażamy na oliwie czosnek (u mnie, jak zwykle, starty), po czy stopniowo dodajemy papkę z warzyw, mieszając. Podgrzewamy przez minutę na małym ogniu, po czym dodajemy śmietanę, ser i resztę bobu i groszku, tę niezmiksowaną. doprawiamy przyprawami. W międzyczasie gotujemy makaron. Po jego odcedzeniu, mieszamy go z sosem, nakładamy na talerze i posypujemy parmezanem. Jejuśku, jakie to pyszne! Uwaga - zapycha ;)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Córeczka tatusia

Oj, tak! Jestem doskonałym przykładem. Od samego początku. Ukochana córeczka tatusia, mentalny bliźniak, porozumienie bez słów. Do dziś tata potrafi jakimś piątym zmysłem wyczuć, co się u mnie dzieje. Albo zadzwonić: "ty też dziś umierasz od pogody?".

Dziś Dzień Ojca. Ciężko tak w jednym poście ująć to, co czuję od 30 lat do pierwszego najważniejszego mężczyzny w moim życiu.

Zacznę od ogółu, może banału, ale samej prawdy - mam najlepszego, najfantastyczniejszego tatę na świecie. Każdy, kto go zna, powie to samo. Koleżanki mi go zazdrościły i do dziś zazdroszczą :) Na każdym etapie życia był, rozumiał i wspierał. Uczył i pokazywał świat.
Zabierał mnie od małego do kina i zaraził pasją do filmu. Mamy wiele wspólnych ulubionych filmów. Wiem, kiedy film spodoba się tacie i zawsze puszczam mu cynk, aby obejrzał. A zaczęło się od japońskiej "Małej Syrenki".
Tacie zawdzięczam też pasję kulinarną. Pamiętam, jak przeglądaliśmy razem książki o kuchni francuskiej, wyobrażając sobie, co jak smakuje i mruczeliśmy "mmmmmm".
Dzięki tacie poznałam Monty Pythona. Jako ośmioletni karakan byłam już zdeklarowaną fanką Johna Cleese'a :)
To tata po nocy szył mi pokrowiec na keyboard, kiedy grałam.
Tata spełnił moje największe życiowe marzenie i kupił mi konia. Wiele lat jeździł ze mną do stajni, woził, kibicował na zawodach, luzakował, fotografował... Dziś też, kiedy wpada do Olsztyna, chce podskoczyć do Łosia w odwiedziny.
Tata był autorem szalonych pomysłów w stylu "zdobywamy zamek Maurów w Sintrze podchodząc zboczem, wszak schody są dla mięczaków".
Jak tu wszystko opisać? Nocne rozmowy, wspólne pichcenie, wypady do Mycyn i na Suwalszczyznę, seanse Pythonsów, Gwiezdnych Wojen, Kurosawy. Piątkowy falafel po zajęciach w Pałacu Młodzieży i środowa pizza średnia nowojorska, kiedy mama do późna siedziała na uczelni.

Mój tata jest niezwykły. Nietuzinkowy. Lubi pstrokate, młodzieżowe bluzy i odjechane okulary. Zbiera gadżety i jeździ po świecie. Gra w squasha, jeździ na rowerze i fruwa na desce do kitesurfingu. Czasem łapie kontuzje kończące się na stole operacyjnym. Ma tatuaż ze smokiem. Jeździ szybko samochodem. Za dużo pracuje. Słucha głośno muzyki i jeździ na festiwale. Niespokojny duch. Samotnik. A jednak zawsze ma czas pogadać, zadzwonić.

Nie zmieniaj się. Kocham Cię!








niedziela, 22 czerwca 2014

Lawendowe Pole

Długi weekend i po długim weekendzie. oczywiście, cały tydzień był ładny, a na te cztery dni pogoda się skichała. Standard. A ileż można siedzieć w domu? Już nas zaczęło nosić - nas, wielbicieli wycieczek. Zatem dziś się zaparliśmy, że choćby i padało, to się ruszamy.

Jakiś czas temu w "Czterech Kątach" czytałam o polu lawendy w Polsce. Ba - koło Olsztyna. Konkretnie w Nowym Kawkowie. Pani porzuciła miasto, pokochała wieś i prowadzi dom, uprawę lawendy, warsztaty, a od niedawna Muzeum Żywe - a jakże - lawendy. Postanowiliśmy uderzyć właśnie tam, wiedzeni ciekawością, a ja również wspomnieniami z Prowansji.

Droga nie tak daleka, za to wyboista, ale dotarliśmy.

Obiekt jest nieduży - nie wiem, czemu, ale spodziewałam się czegoś bardziej okazałego. Sielsko i cudnie. Olsztyn żegnał nas deszczem, a tam piękne słońce. Zaczęliśmy od muzeum - wciąż jeszcze niedokończonego. Pachnie obłędnie. Taki mikro skansenik. Jacyś państwo na warsztatach akurat uczyli się otrzymywać pachnącą wodę lawendową i olejek, pani opowiedziała nam trochę o aparaturze użytej do tego procesu. Nad nami powstaje suszarnia - już wkrótce zalegnie tam multum fioletowych bukiecików. To dopiero będzie pachniało!
Z muzeum wdrapaliśmy się na pole - lawenda już kwitnie, choć jeszcze nie ma tej intensywności z pocztówek z Francji - ciut jeszcze za wcześnie. Niemniej jednak, można spędzić miło kilka chwil podziwiając widok ze wzgórza, wąchając zapach fioletowego cuda, czy kontemplując na specjalnej "ławce kontemplacyjnej".

Tylko tyle i aż tyle. Odpoczęliśmy, zobaczyliśmy coś nowego. Miło było widzieć kawalątek Prowansji na "swoim podwórku" :)









czwartek, 12 czerwca 2014

Po-remontowo



Ech. Ostatni tydzień u nas w domu wyglądał jak w dobranocce "Sąsiedzi" - no, może jednak z bardziej pozytywnym zakończeniem.

Mąż mój postanowił wyremontować cześć naszej klitki. Zadanie szczytne, acz poziom komplikacji nie do przewidzenia. Jednak coś w tym jest, że bloki z wielkiej płyty, budowane w latach '70 i '80, przewidziane były na ok. 50 lat "życia". Szkoda tylko, ze system umarł, a bloki stoja, ludzie mieszkają i mieszkają... A jak się chce zrobić remont, to są kłopociki :)

Że krzywo, nierówno, tu się sypie, tam się kruszy, tam jeszcze odkleja - to wiadomo. Ale zastaliśmy jeszcze parę "niespodzianek", typu tapeta pod tapetą, a tamta na gołym betonie (spróbujcie odskrobać papier z betonu...). Lampa zamontowana za pomocą taśmy i torebki foliowej. Nie pomaga też fakt, ze w sklepach jeden wielki... no, nazwijmy to BADZIEW. Pistolet do kleju, który psuje się po dwóch naciśnięciach. Zaczepy uniwersalne do listew przypodłogowych, które nie pasują do uniwersalnych listew. Gładź, która okazała się szarym betonem. I na deser "patenciki" dziadka Jurka, czyli domowe rozwiązania w stylu "nie ważne, jak, ważne, aby działało". Ech.

I jeszcze w tym ja - ciężarówka - której niewiele wolno. Ani dźwigać, ani pracować z łapami w górze, ani wdychać chemii.

Mąż nieustraszony. Osiem dni tyrał, z niewielką tylko moją pomocą, w stylu: wyprowadzić psa, zrobić jedzenie, podskoczyć do Praktikera po szpachelkę. trochę poskrobałam tapety, kawalątek zaszpachlowałam, pomagałam mierzyć listwy. A wszystko robił dzielny Anty - Książę. I to robił, aż furczało. Od rana do 22-24. Potem tylko się mył i padał nieprzytomny. A rano od nowa.I bąble na rękach, zakwasy, ból pleców.

A mieszkanie nie ustępowało.

Zamiast planowanych 5 dni, wyszło 8. Efekt oczywiście nie jak z programu "Bitwa o dom", ale najlepszy, na jaki nas było stać - czasowo i finansowo. Ściany są gładkie (choć nadal krzywe, i takie już zostaną), mieszkanie wyraźnie świeższe, jaśniejsze, ba - przestronniejsze! To efekt jasnych kolorów oraz pozbycia się drzwi z kuchni i drugich wejściowych (tak, z jakiegoś powodu były dwie pary, w tym te wewnętrzne ciemne). Ja jestem bardzo zadowolona, myślę, że mój domowy bohater tudzież.

Poniżej mała fotorelacja z kolejnych etapów zdzierania, suszenia, szpachlowania:





Efekt końcowy również obfotografowany. Jeszcze zakurzone, codziennie mop idzie w ruch. Jeszcze czeka nas kupno nowego dywanu i nowego psiego legowiska. Ale zdecydowanie jest już bliżej niż dalej ideału.





A na koniec mała bohaterka, czyli nasza dzielna Leeloo. Pies remont przeżył bardzo - wszak to zburzenie porządku świata i rzeczy, pozbycie się jej zapachów, hałasy, smrody, konieczność siedzenia w drugim pokoju, spanie pod naszym łóżkiem, kiedy jej legowisko było schowane... Widać, że była zestresowana, ale dała radę.