środa, 10 sierpnia 2016

Za co kochamy Suwalszczyznę

Jak jest się bida małżeństwem, to wakacje muszą być nie za długie, nie za drogie i bez przesady ;) Co nie oznacza, że nie mogą być cudowne i nie można z nich wycisnąć do ostatniej kropli. Takie właśnie są te nasze.

W tym roku znów poniosło nas na Suwalszczyznę. Cóż poradzić, kiedy nachodzi człowieka tęsknota za przestrzenią, spokojem, dzikością i... kartaczami?

Niby mieszkamy na Warmii i mamy w bród lasów, jezior, przyrody, pagórków, zachodów słońca, pięknych starych domów itepe. No. Niby. Ale TAM wszystko jest... jeszcze bardziej. Lasy potężniejsze, wody jeziora bardziej zielone, pagórki i zachody bardziej malownicze. A domy zupełnie inne i więcej jest tych zachwycających starych. Nie z cegły, a z drewna. A, jak wiecie, drewniane domy od pewnego czasu stały się nam bliższe jakoś tak ;).

Kochamy te pustkowia. Idziesz, dumasz, kontemplujesz. Pies biega, patrzy i też po swojemu kontempluje. Tym razem udało nam się trafić w naprawdę fajne miejsce - gospodarstwo Staszkowa Zagroda we wsi Jabłońskie. wieś zadupiasta zupełnie, nawet sklepu nie uświadczysz, za to las o rzut beretem. Samo siedlisko urokliwe, zakwaterowanie w mieszkaniach dwupoziomowych mieszczacych się chyba w zaadaptowanych dawnych budynkach gospodarczych. Do tego trawa, staw rybny, sad, plac zabaw - dla każdego coś dobrego.





Najbliższym w miarę rozsądnym miasteczkiem są Raczki. Są tam sklepy i poczta, ryneczek, mieszanka wybuchowa stylów, od maleńkich, drewnianych domeńków, w których wzruszyły mnie nazwiska mieszkańców napisane nad numerami domów, po straszne komunistyczne klocki. Wyremontowana biblioteka, a za jej plecami martwy pawilon, zapewne były dom towarowy. A pod wszystkim ochoczo płynie Rospuda. To tu trzy lata temu nasz pies doznał szoku. Rzeka, w której płynął, a nie płynął. A jak nie płynął, to płynął. Tak ją nurt zaskoczył :D.

Jeśli pragniecie odrobinę więcej cywilizacji i turystyki - to kierunek Augustów. A na serio - polecam godziny poranne w szary dzień. Można cieszyć się brakiem tłumów. Augustów to typowy kurort, z masą ludzi, masą pamiątek (choć nie z masą kawiarni, co by nie było takie głupie...), masą naganiaczy ("zapraszam na rejs gondolą/ katamaranem/ łodzią Jaćwingów, piesek oczywiście płynie ZA DARMO!"). Ale ma swój urok, boczne uliczki całkiem klimatyczne, a Kanał ma moc przyciągania - pies ponownie "niechcący zupełnie" skąpał się. Dwa razy. Niechcący.

Albo kierunek Suwałki.
Lubię Suwałki. Anty-Księcia irytuje ich niskopienność, a dla mnie to urocze. Jedzie się wśród góra dwupiętrowych budynków i czuje się przestrzeń. Widzi się niebo. Mnie to odpowiada.
Suwałki są ładne. Zadbane. Co jesteśmy, to widać, ze się rozwijają i zmieniają. Jest gdzie usiąść, gdzie zjeść. Na rynku bujawki dla najmłodszych, pomnik Konopnickiej z ławeczką recytującą "Rotę" i skaczące fontanny. Latorośl nasza lansowała się w okularach przeciwsłonecznych, gibała się na sprężynach, pożarła lody o smaku banana z miodem. Światowa dziewczyna się robi.

Tym razem udało nam się też zobaczyć wreszcie coś nowego. Za podpowiedzią mini przewodnika znalezionego w pokoju, wyruszyliśmy do Puńska, reklamującego się jako "mała Litwa". Fakt - jest to tuż przy granicy, mieszkańcy są dwujęzyczni, tak samo jak większość napisów.
Na pierwszy rzut oka, Puńsk jest... taki nijaki. Ot, miasteczko. Małe, ciche, nudne, zabudowa nieciekawa, szaro. Ale trzeba umieć poszukać.
Zaczęliśmy od kościoła. Ja się nie znam, ale cytując mego męża, niedoszłego archeologa - "typowy kościół barokowy, choć nie przesadnie zdobny, za to niespotykanie duży, jak na tak niewielkie miasteczko". No, także tego. Choć faktycznie, kształtem przypomina ten ze Świętej Lipki. Tylko szary taki, ponury... Za to w środku ładny. Ponoć bardzo ładny jest ołtarz - ja nie wiem, zbyt zajęta byłam pilnowaniem dziecięcia, które próbowało dostać się do "lali" - figurki Matki Boskiej w błyszczącym różańcu. Nosz, sroka mała jedna... Ale moją uwagę przykuły chorągwie. Mnóstwo chorągwi, z polskimi i litewskimi napisami. Gąszcz chorągwi.

Zaraz koło kościoła, znajdziecie muzeum etnograficzne. Jest to stara plebania, zatem jeden niewielki budynek. Ale jest urocze, urokliwe, klimatyczne. Przedsionek i pięć pokoi, w tym jeden służący jako sklepik. Można zobaczyć szaty księdza, zbiór szarf (?) wyeksponowany pod sufitem, meble, sprzęt używany do obróbki lnu. Kolekcję krajek - zapasek do kobiecych spódnic. Wiedziałam, co to krajka, ale nie wiedziałam, że każdy wzór coś oznaczał. Każdy przekazywał życzenia składane obdarowanej niewieście - wzór róży - życzenie miłości, wzór gwiazdy - szczęścia. W innym pokoju imponujące prace konkursowe - pisanki, słomiane pająki pod sufitem, rzeźby, wycinanki w oknach. Wykonane tak, że szczęka opada. Że też ludzka ręka zdolna jest do takiej precyzji, takiej perfekcji...




W Puńsku jest też skansen. No, skansenik. Kilka chat na krzyż. Ale zacny i tak.


Warto dodać, ze wstęp do obu miejsc jest bardzo tani, odpowiednio 5 i 4 złote od osoby. Tym bardziej - warto!
Koło skansenu znajduje się zajazd i jeśli zgłodniejecie, to śmiało się tam stołujcie. Jedzenie pyszne, świeże, oczywiście sugeruję pominięcie schabowego, a zainteresowanie się kuchnią regionalną. Mąż mój skusił się na barszcz z pieczonymi pierogami (świetnymi) oraz domową białą kiełbasę (świetną), ja zaś, jako zdeklarowana fanka chłodnika (nawrócona dwa lata temu właśnie na Suwalszczyźnie) - chłodnik (ciekawy, bardzo kwaśny, szczypiący w język, z dużymi kawałkami warzyw) oraz czenaki (danie jednogarnkowe, z kiszonej kapusty, mięsa, marchwi i ziemniaków, na ciepło, podanych pod pierzynką z kwaśniej śmietany. Mniam!


No tak. Bo my jak zwykle podróżujemy kulinarnie. I zawsze wracamy do Bryzgla, do baru Wigraszek. Koniecznie, drodzy Czytacze! Koniecznie!
Najlepszy chłodnik (na 3 obiady tam, zaliczony trzy razy), cudowne kartacze. Soczewiaki (ziemniaczane racuchy z farszem z soczewicy), bliny (placki ziemniaczane z farszem mięsnym) oraz pielmieni (pierogi z mięsem) - również polecamy. My wszyscy, bo Kalina aż była różowa od chłeptania chłodnika, a pierogi połykała wielkimi kawałami.

A jak Bryzgiel, to i ulubiona traska spacerowa nad jeziorem Mulaczysko.


Podsumowując więc - jak tu nie kochać? Ciszy, spokoju, pewnej takiej dzikości, widoków, zapachu jaki niesie wiatr, lokalnego folkloru, śpiewnie zaciągających rozmówców, nieba na talerzu...?