czwartek, 24 września 2015

Magic moments

Taka wieczorna refleksja.

Takie to moje życie zwyczajne i niezwyczajne zarazem. Jestem taką sobie zwykłą dziewczyną, jak to śpiewał kabaret Grupa Rafała Kmity- "średni człowiek". A jednak w tej mojej małej codzienności wciąż zdarzają się jakieś małe cuda, małe niesamowitości, pełno małych wzruszeń.

Dziś wzruszyłam się, kiedy córka podeszła, złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Tylko tyle i aż tyle. Niesamowite uczucie iść z nią ręka w rękę. Czuć tę małą, miękką łapkę w mojej dłoni.

Niesamowite, ze od teraz będziemy dosłownie razem iść przez życie. Łapię te momenty. Choć czasem mam zdecydowanie dość, jestem padnięta, nie mogę nawet iść do łazienki bez tego małego cienia, to chłonę te chwile, bo za jakiś czas nie będę już dla niej najważniejsza, nie będzie taka ode mnie zależna. Będzie się rwała w świat, a to ja będę chciała mieć ją wciąż obok...



środa, 23 września 2015

Pierwszy dzień jesieni

No i lato oficjalnie powiedziało nam "adieu!". Trochę smutno, ale skoro już polubiłam jesień, to niech trwa, niech się mieni i niech pachnie.

Bardzo sobie cenię to, ze moje osiedle jest takie zielone. Biorę dziecko w nosidło, psa na sznurek i idziemy buszować. Szukać śladów jesieni. Znajdujemy ją w pożółkłych połaciach nawłoci, dojrzałych jabłkach i owocach dzikiej róży. osiedle jest dość niskopienne, wieżowce nie zasłaniają więc nieba ani widoków. Mogę wdrapać się na górkę w parku i łapać zapach dymu w powietrzu.

W stajni śliwki już spadły z drzewa. Od mojej uczennicy Kaliny przywiozłam torbę jabłek.

Czekam na deszcz kasztanów, feerię barw na drzewach. I coraz częściej myślę o dyniach ;)





poniedziałek, 21 września 2015

Siłaczkowo dożynkowo

Polska festynem stoi, wiadomo nie od dziś. Kochamy stoiska z jedzeniem, panów grających na skrzypeczkach i harmoniach oraz panie wywijające hołubce zawodząc "łoj dana dana". Nie mnie oceniać, cenne to czy zbędne. Pewnie trochę tak i trochę siak. Cenne, bo przekazuje pozostałości jakiegoś tam regionalizmu, jakiejś ludowości, tego, co odchodzi, wypierane przez miasto i miejskość. Zbędne, bo są festyny i festyny, czasem oznaczają jedynie kiełbasę z grilla w cenie obiadu w drogiej restauracji i występ mniej lub bardziej znanego artysty sceny disco polo.

No, ale co Olsztynek, to jednak Olsztynek. Bo nasz, bo go kochamy, bo blisko w sam raz na wypad z dzieckiem. I bo przyjeżdżali moi rodzice. To niech sobie mieszczuchy zakosztują przaśności, a co!

W Olsztynku właśnie, w skansenie, w miniony weekend odbywały się bowiem Targi Chłopskie i Dożynki. Dla mnie też pewna nowość, skansenu w oprawie imprezowej jeszcze nie widziałam. Działo się, ale też bez przegięcia. Łaziliśmy ze dwie godziny i nie nabawiliśmy się migreny ani oczopląsu. Grała muzyka, pani ładnie śpiewała, pachniało smakowicie. Oprócz standardowego zwiedzania chat i obejścia, można było popatrzeć, a nawet wziąć udział w rozmaitych zajęciach, jak młócenie zboża, strzyżenie owiec, mielenie mąki i wypiekanie z niej podpłomyków, układanie bukietów czy chochołów z ziół, można było pomalować własną glinianą Babę Warmińską, posłuchać pana grajacego na najmniejszych skrzypkach. Sielsko, trochę staroświecko, trochę może i przaśnie, ale chyba o to chodzi.

Kalina była zachwycona. Kolory, muzyka, zwierzątka (konik, koooooonik, najważniejszy!). Pani zza straganu z zabawkami pozwoliła jej tarmosić ręcznie szyte pluszaki. Mama posadziła na trawie i można było wyrywać źdźbła, podnosić listki.

Osobną historia, to kramy. Czego nie było! Jak kolorowo! Nasiona, kwiaty, ekologiczna żywność, przyprawy (ten zapach!!!), ciasta, miody, soki, przetwory, zabawki szmaciane i drewniane, ozdoby, naczynia, biżuteria, gliniane ptaszki i drewniane koniki na biegunach... Człowiek oszczędny, ale w obliczu tylu wspaniałości, jak tu nie kupować. Zaopatrzyliśmy się w chleb pieczony na liściach chrzanu, polędwicę, kiełbasę myśliwską i kiełbasę wołową o specyficznym smaku - słodkawą, o silnej woni i posmaku dymu. Przepyszny smalec, babę drożdżową, miód spadziowy, sery... No pełne torby. Z mamą nakupiłyśmy jeszcze zabawek ręcznie robionych przez lokalnych twórców - dla dzieciaków znajomych.

Za rok poproszę powtórkę z rozrywki! I też taką piękną pogodę. i co najmniej taki sam skład osobowy, bo to był super sposób na spędzenie czasu rodzinnie.








Do okienka zdjęcia moje, trzy ostatnie Robert Ulewski.

czwartek, 10 września 2015

I znów idzie jesień...

Dopiero co pisałam o jesieni. Dwa lata temu, rok temu... A ona znów się zaczaiła.

Jeszcze zielono, ale na granicy z pomarańczem.

Już pachnie dymem i przemijaniem.

Dzień widocznie krótszy niż był i bardzo szybko się ściemnia.

Babie lato, pajęczyny i mgły.

Lubię jesień na moim osiedlu. Kiedy podczas codziennych spacerów z dziewczynami zauważam coraz to nowe jej ślady, kiedy liście zaczynają chrupać pod nogami w parku, a małych kaczek nie odróżnię już od ich rodziców. Kiedy młoda po spacerze ma czerwony nosek. Kiedy myślę coraz częściej o Halloween i wykrawaniu dyń. Jackie Burkhart powiedziała, że lubi jesień, bo pasuje do jej koloru włosów i dobrze jej w jesiennych płaszczach. Ja też lubię jesienne płaszcze.

Można by pomyśleć, ze blokowisko nie ma w sobie nic ciekawego czy romantycznego. Ja jednak potrafię i w betonowej dżungli znaleźć trochę piękna. Sami popatrzcie - nie takie Jaroty złe, jak je malują!







poniedziałek, 7 września 2015

Mama lubi to II

Kolejne miesiące, kolejne etapy rozwoju młodej i kolejne gadżety za nami. Chciałabym zatem podzielić się subiektywną oceną kolejnych kilku przedmiotów mniej lub bardziej przydatnych rodzicom małych bąbli.











Osłonka polarowa na chustę/ nosidło Little Frog
Mega! Prosta rzecz, a jaka fajna. polarowy worek z szelką na szyję, zapinaną na rzep, kieszonką na ręce noszącego i ściągaczem na dole. Zarzucasz na dziecko, sobie na szyję, zahaczasz dół o stópki i już. Ciepło, przytulnie, jest kaptur. Można spacerować przy nieprzychylnej pogodzie.

Co ciekawe, to moje drugie podejście do gadżetu tego typu. Wcześniej zakupiłam podobną narzutkę Bundle Bean i... to nie to. Mimo, ze fajna, z wiatroodporną powłoką... Nie ma szelki, zapina się na jakieś pętelki z rzepami - ja nie umiem tego dobrze zamontować. Ale przydaje się jako osłona na wózek i koc na trawę.
bramka zabezpieczająca do drzwi. My mamy firmy Safety 1st. Jeju, jakie to błogosławieństwo! Można zamknąć się w kuchni i na spokojnie wypakować zmywarkę lub wstawić coś do piekarnika i nie drżeć, że się dzieć poparzy. O dziwo, córka wcale nie jest załamana obecnością bramki. Przeciwnie, lubi ją szarpać, a kiedy jest otwarta, to bawi ją przechodzenie nad progiem.
Dmuchana wanienka turystyczna. Fajny gadżet, jeśli Wasze dziecię, tak jak moje, nie lubi mycia prysznicem, a jednak na wakacjach wypadałoby i tak je jakoś wyszorować. Ja osobiście nie włożyłabym Linki do miski nieznanego pochodzenia zastanej w hotelu. A taka wanienka zajmuje miejsca tyle, co nic. Sprawdźcie jednak zawczasu, czy da się ją nadmuchać ustnie, czy trzeba pompki. My na gwałt szukaliśmy ;). ale po nadmuchaniu OK, w miarę stabilna, nie za śliska, dziecko kontente.
Krzesełko turystyczne Tuli. Taka właściwie kieszonka zapinana na krzesło, w którą możemy włożyć dziecko i bezpiecznie nakarmić. Nie jest najtańsza, jaką widziałam, ale solidne wykonanie i ścisłe otulanie dziecka mnie przekonały. Nie jest to może artykuł pierwszej potrzeby, bo wiele hoteli i knajp ma teraz krzesełka dla dzieci, ale nam się przydało choćby u moich rodziców.
Fartuszki do karmienia. Dla mnie hit. Tanie jak barszcz, a zwykły śliniak się nie umywa. Chronią od szyi do ud plus rękawy. Moja córka zwykłe śliniaki ściąga, a to toleruje. duże ułatwienie w utrzymaniu czystości jako takiej.
Krzesełko do karmienia keter Multidine. Mój absolutny faworyt. Ładne, niewielkie, stabilne, łatwe w utrzymaniu w czystości dzięki wykonaniu w całości z plastiku i zdejmowanym elementom. Posłuży aż do 3-4 roku życia, bo po skróceniu nóg i odpięciu stolika i podnóżka, może być zwykłym krzesłem.

niedziela, 6 września 2015

W co się bawić po PRL-owsku... w kuchni :)

Ach. Powrotu do dzieciństwa ciąg dalszy. Dzięki mojej Mami, która zwozi mi różne szpargały wyszperane w czeluściach pokoju mego panieńskiego, do kalinkowej biblioteczki dołączyła kolejna książka wielbiona przez małą Siłaczkę. Ta na trochę później, bo kucharska.

"Kuchnia pełna cudów" Marii Terlikowskiej to sympatyczna pozycja dla dzieciaków i rodziców zaczynających wspólne przygody w kuchni. Książeczka jest niezbyt obszerna, przepisy prościutkie. Raz, ze pochodzi z czasów, gdzie nie wiadomo jakie rarytasy po prostu na półkach sklepowych nie występowały, a dwa - są to potrawy łatwe do wykonania przez dzieci, czy to samodzielnie, czy z niewielką pomocą rodziców. Bardziej chyba chodzi o radość samodzielności i atrakcyjny wygląd smakołyków - nawet niejadek powinien się skusić na krokodyla z ogórka czy bałwanki z białego sera.

Książka jest ładnie napisana, prezentuje sympatyczną rodzinkę bohaterów. Ja jako dzieciak bardzo lubiłam ilustracje. Dziś stanowi chyba fajną alternatywę dla tworów krzykliwych i nachalnych, a dla naszego pokolenia również nutkę nostalgii i pamiątkę. Nieco traci myszką (ciekawe, ile dzieci dziś zjadłoby "jezioro" z galarety, w którym pływają "rybki" wycięte z marchwi czy masło z rzeżuchy...).





Pstrągowo

A nie, nie o rybach, a o Mrągowie, nazwanym tak lata temu przez znajomych moich rodziców.

Oj, jak ja lubię to miasteczko! Jest śliczne, z masą moich ulubionych kamieniczek, malowniczym jeziorem Czos na środku, śliczne uliczki, mało blokasów, a do tego mnóstwo malowniczych wiosek wokoło, trasy rowerowe, amfiteatr i miasteczko westernowe.

Mrągowo zawsze już będzie mi się kojarzyło z wakacjami z Dagmarą. Dagi, który to był rok??? 2008? 2009? Wylądowałyśmy na działce pod miastem, pod lasem, w drewnianym niewykończonym domku pod górę i z wygódką :) Rowery, sosy z torebki, przeciekający dach i wieczorne seanse filmowe na przenośnym DVD. Omal się nie pozagryzałyśmy momentami, ale było cudnie i dotąd wspominam. Do dziś poznaję w Mrągowie miejsca z tamtego wyjazdu. Drzwi, w których schroniłyśmy się przed deszczem, sklep, w którym kupowałyśmy pokarm dla psa, który nam się przybłąkał na jeden dzień, piekarnię, z której Dagi wychodziła z pękatą torbą bułek. Pamiętam, gdzie zjeżdżałyśmy rowerami w trasę.


Ileśmy na tych rowerach zjeździły! A łatwo nie było, bo pierwszy tydzień miałam notorycznie kryzys kondycyjny. Plus nowy rower z oponami na szosę - na każdym piachu się wywalał. No nic. Dałyśmy radę, a tak płaskiego brzucha ja po tych dwóch tygodniach, to nigdy nie miałam. Brałyśmy mapkę zabraną z biura Informacji Turystycznej i patrzyłyśmy - wszystko w promieniu do 20km od Mrągowa było nasze. Wystarczyło, że był zabytkowy kościółek czy park. Każdy pretekst dobry. I hajda, zmęczone nogi i obolały tyłek na rower, i znów uczucie "oł je, to jest to", i znów szosy, szutry, drogi, trawy, drzewa, domy, kapliczki... Piękne okolice, piękne!








Wczoraj znów Mrągowo. Już mnie przyzywało. Chciałam znów przejść się deptakiem i parkiem przy Czosie. Obejrzeć kamieniczki. Sprawdzić, czy są jeszcze te nasze z Dagusią miejsca. Są :)