poniedziałek, 21 września 2015

Siłaczkowo dożynkowo

Polska festynem stoi, wiadomo nie od dziś. Kochamy stoiska z jedzeniem, panów grających na skrzypeczkach i harmoniach oraz panie wywijające hołubce zawodząc "łoj dana dana". Nie mnie oceniać, cenne to czy zbędne. Pewnie trochę tak i trochę siak. Cenne, bo przekazuje pozostałości jakiegoś tam regionalizmu, jakiejś ludowości, tego, co odchodzi, wypierane przez miasto i miejskość. Zbędne, bo są festyny i festyny, czasem oznaczają jedynie kiełbasę z grilla w cenie obiadu w drogiej restauracji i występ mniej lub bardziej znanego artysty sceny disco polo.

No, ale co Olsztynek, to jednak Olsztynek. Bo nasz, bo go kochamy, bo blisko w sam raz na wypad z dzieckiem. I bo przyjeżdżali moi rodzice. To niech sobie mieszczuchy zakosztują przaśności, a co!

W Olsztynku właśnie, w skansenie, w miniony weekend odbywały się bowiem Targi Chłopskie i Dożynki. Dla mnie też pewna nowość, skansenu w oprawie imprezowej jeszcze nie widziałam. Działo się, ale też bez przegięcia. Łaziliśmy ze dwie godziny i nie nabawiliśmy się migreny ani oczopląsu. Grała muzyka, pani ładnie śpiewała, pachniało smakowicie. Oprócz standardowego zwiedzania chat i obejścia, można było popatrzeć, a nawet wziąć udział w rozmaitych zajęciach, jak młócenie zboża, strzyżenie owiec, mielenie mąki i wypiekanie z niej podpłomyków, układanie bukietów czy chochołów z ziół, można było pomalować własną glinianą Babę Warmińską, posłuchać pana grajacego na najmniejszych skrzypkach. Sielsko, trochę staroświecko, trochę może i przaśnie, ale chyba o to chodzi.

Kalina była zachwycona. Kolory, muzyka, zwierzątka (konik, koooooonik, najważniejszy!). Pani zza straganu z zabawkami pozwoliła jej tarmosić ręcznie szyte pluszaki. Mama posadziła na trawie i można było wyrywać źdźbła, podnosić listki.

Osobną historia, to kramy. Czego nie było! Jak kolorowo! Nasiona, kwiaty, ekologiczna żywność, przyprawy (ten zapach!!!), ciasta, miody, soki, przetwory, zabawki szmaciane i drewniane, ozdoby, naczynia, biżuteria, gliniane ptaszki i drewniane koniki na biegunach... Człowiek oszczędny, ale w obliczu tylu wspaniałości, jak tu nie kupować. Zaopatrzyliśmy się w chleb pieczony na liściach chrzanu, polędwicę, kiełbasę myśliwską i kiełbasę wołową o specyficznym smaku - słodkawą, o silnej woni i posmaku dymu. Przepyszny smalec, babę drożdżową, miód spadziowy, sery... No pełne torby. Z mamą nakupiłyśmy jeszcze zabawek ręcznie robionych przez lokalnych twórców - dla dzieciaków znajomych.

Za rok poproszę powtórkę z rozrywki! I też taką piękną pogodę. i co najmniej taki sam skład osobowy, bo to był super sposób na spędzenie czasu rodzinnie.








Do okienka zdjęcia moje, trzy ostatnie Robert Ulewski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz