poniedziałek, 30 listopada 2015

Zgiń, przepadnij, listopadzie!

Koniec. I dobrze. Nie znoszę listopada. Było zimno, był śnie, śnieg się roztopił, wieje, mży, gałęzie stukają o okna i balkony. Szaro, ciemno, chce się spać bez końca. Letarg. Niechciej. Brak motywacji. Brak cierpliwości. Jednocześnie mnie nosi i zasypiam na stojąco. Wściekam się na psa i dziecko, choć powinnam na siebie, bo nie mam siły wykrzesać z siebie entuzjazmu, nie mam siły ciągać się z nimi na te spacery, uprzednio umordowawszy się ganiając potomkinię z kolejnymi elementami ciepłego odzienia.
Ale już jutro grudzień. Mój ukochany, gwiazdkowy. Zacznę na dobre słuchać piosenek świątecznych, nastroję się. Będzie już inaczej, choć pewnie tylko wewnątrz, bo na zewnątrz nadal ta sama plucha.

Dziś jako ilustracja mój dzielny, biedny koński emeryt na pierwszym, nieśmiałym śniegu. Odżył trochę, nawet trochę biega i nie kuleje tak bardzo. Bawi się ze swoim ulubionym kolegą Piorunem. Tuli się do mnie (on???), apetyt ma, jak zawsze, smoczy. Cieszę się. Niech będzie, niech trwa. Mało mnie przy nim i dla niego. Ale on dla mnie jest. Zawsze wiem, że gdzieś tam jest i czeka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz