poniedziałek, 11 lipca 2016

Warszawskie wojaże

Wakacje! Na tydzień wraz z córu zostałyśmy Warszawiankami. Postanowiłam zakosztować luksusów rodzicielsko - dziadkowej opieki nade mną i młodą, nadrobić zaległości towarzyskie, powierzyłam moje zdezelowane matczyne plecy panu Cudotwórcy fizjoterapeucie i wydałam za mąż moją Sis :).

Ale po kolei. Przede wszystkim, odpoczęłam. Jak miło mieć dziadków do pomocy! Skakali przy młodej, uwijali się, rozpuszczali. A ja mogłam na przykład... posiedzieć ;). Luksus. Obskoczyłyśmy okoliczne place zabaw, zostałyśmy zabrane na obiad do restauracji. Kalina trochę się rozwinęła - choć nie jestem pewna, czy w pożądanym przeze mnie kierunku :D

Mały kaskader, kurczę.
Do słownika doszły słówka "daj", "pępek" i... "dziadzio". Dziadzio stał się idolem. Babcia też jest nazywana dziadziem. Cały dzień dziecię snuło się po kątach i "dziadzioooo? Dziadziuuuuu?". Każdy domofon - "dziadzio?". A sam dziadzio rozanielony, oddał dziecku kilka swoich samochodzików, powierzył GPS-a i zegarek, pokazywał kolekcję Jaguarów, łaskotał. Wróciliśmy do domu, a nadal młoda szuka dziadka.

Odwiedziłyśmy też pradziadków na działce. Polecam taki myk wszystkim posiadaczom dzieci bojących się najazdu obcych na dom ;). Działka dała przestrzeń, masę bodźców, zabaw. Pra mogli sobie pocieszyć oczy maluchem, a maluch nie nagabywany bawił się w najlepsze we wrzucanie przedmiotów do filiżanki. Dziadek mój naszykował nam królewskie, wielowarstwowe legowisko i było nam rozkosznie pod pergolą porośniętą winoroślą. Pies sadził susy i wcinał trawę, drzewa szumiały, porzeczki były kwaśne jak nie wiem co. Dobrze widzieć dziadków.







Udało mi się też, choć nie bez przygód, uskutecznić spotkanie z koleżanką poznaną na forum końskim. Miało nas być dużo, miało być gdzie indziej, a wyszło jak zawsze. Jedna zwiała ze  stolicy przed szczytem NATO, jednej dzieć się pochorował i została jedna. Co nie oznacza, ze było źle! Było ekstra! Magda i Bolek byli tak fajni, że przyjechali po nas pod dom, zawieźli do zoo, a potem jeszcze byliśmy w kawiarni. No luksusy!
Cóż. Wizyta w zoo z parą dwulatków już do luksusów nie należy. Nie oszukujmy się - żadna wizyta z dwulatkiem nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych. Ani się nie naplotkowałyśmy, ani nie obejrzałyśmy zwierząt. Głównie ganiałyśmy za młodymi. A młode - oooo, plac zabaw! Oooo, pingwiny! Chcę do wózka! Chcę z wózka! Daj jeść! Siedzę na glebie i nie idę!
Za to wizyta była gratis. Weszłyśmy tylnym wejściem. Kasa zamknięta. Ochroniarz polecił nam iść do wejścia głównego i kupić bilety. Kiedy w końcu się tam dociągnęliśmy... kasy były już zamknięte! Ochroniarze stwierdzili, że w nagrodę za uczciwość mamy wejście za free. I git!



To były fajne wakacje. Odsapnęłam, pojadłam, zażyłam miejskiego życia, posocjalizowałam się. Młoda się wyszalała, poromansowała, n i trafiła do raju. Do MASZOraju!
Za rok powtórka, koniecznie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz