środa, 20 grudnia 2017

Ruszyła świąteczna maszyna kuchenna, ospale...

Czy ja już pisałam, że jakoś w tym roku brakuje czasu...?
Dawniej śledzie marynowały się i na 10 dni przed, farsze do uszek pomrożone czekały na swój dzień, a teraz...? Teraz ledwo zakupy zrobione, a i nie wszystkie. Dziecko od tygodnia z gilem w domu, mąż po pracy nie wie, jak się nazywa, ja zajechana przez dziecko, które zostawszy w domu nie ma co zrobić z energią...

Dziś uznałam, że już mus i nawet histerie dziedziczki mnie nie powstrzymały. W odówce maceruje sie mój ukochany śledź w powidłach, a w misce piętrzą się pierniczki. W tym roku Kalina mega zaangażowana, od ugniatania ciasta, przez trzepanie jajek z miodem, po wałkowanie i wycinanie. Na koniec pożarła ogromnego, jak dla niej, piernikowego ludka i zatwierdziła produkt. Trochę oszczędne te pierniki, dwa jajka zamiast trzech (tyle miałam), cukru też niepełna porcja... Będą zdrowsze.

Odkrylam na YouTube piękne kolędy beskidzkie, grały mi do pierniczków, a ja śpiewałam i płakałam (kolędy mnie wyjątkowo wzruszają). Kalina wtórowała mi... "Twinkle twinkle little star". Ma swój świat, to na pewno.

Już ostatnia prosta. Zostały cztery adwentowe domki! Idę łapać nastrój, bo zaraz będzie po świętach...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz