piątek, 16 maja 2014

"Na dobry początek dnia"

Tytuł jak z reklamy :) I wcale nie chodzi mi o płatki czy jogurt.

Moim ukochanym początkiem dnia jest stajnia. Jeśli muszę zmienić plany i zrezygnować z tego elementu, czuję, ze dzień jest niepełny, nie taki. Stajnia daje mi porządnego kopa energetycznego, zastrzyk endorfin, łyk świeżego powietrza. Jest moim narkotykiem.

Kiedyś oznaczało to jazdę, teraz muszę się zadowolić po prostu wizytą kurtuazyjną u Łosia. Bynajmniej mi to nie przeszkadza, nadal nadaje rytm. Jak mam dobry dzień, czyszczę, lonżuję i wypasam. jak słabszy - to po prostu idziemy na trawę. Łoś kosi, a ja siadam pod płotem na kurtce, wystawiam pyszczek do słońca, wciągam do płuc zapach Warmii (ach, ja cały rok mam zapach wakacji!) i słucham żab i ptaków. I rozmyślam.

Mój koń to mój akumulator. To zadziwiające, ile dobrego robi odrobina wysiłku, głaskanie aksamitnej sierści, ciepło bijące od ogromnego cielska. I nasza swoista przyjaźń międzygatunkowa. Mój koń nie należy do pieszczochów, nie należy do wylewnych. Wobec obcych jest w najlepszym razie obojętny, ale potrafi być i nieprzyjazny. Ileż to razy, gdy stałam a nim na trawce, koleżanka podeszła pogadać i została nieelegancko wyproszona poza Łosiową strefę prywatności :). Ze mną jest inaczej. Mogę się na nim pokładać, a on dalej wcina. poczytuję to sobie za wyraz jakiegoś tam szacunku i zaufania. nadal mogę zapomnieć o łaszeniu się, łbie na ramieniu i przytulankach (chyba, że Pan Szanowny ma życzenie się o mnie podrapać), ale cóż - taki już jest i ja to akceptuję.

Godzina na trawię i mogę mknąć w miasto jak nowo narodzona. Praca, zakupy, codzienność. Ale jestem ponad to - bo już dziś byłam w mojej zielonej bańce, pachnącej trawą i koniem.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz