wtorek, 6 września 2016

Bida Łoś

Jak to mówią, zwierzaka kocha się, jak jest młody i zdrowy, ale też wtedy, kiedy jest stary i chory. Jesteś na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś.

Ostatni tydzień był dla nas bardzo ciężki. W poniedziałek rano dostałam telefon ze stajni, jakiego obawia się każdy właściciel, widząc, kto dzwoni.

"Coś złego dzieje się z Łosiem, kaszle, ma temperaturę, a z nosa i pyska leci mu ropa".

Zabrzmiało fatalnie. Szybka akcja i dużo szczęścia - weterynarz jedzie do Szczytna, będzie nas miał po drodze wracając.

Docieramy na miejsce, obraz i dźwięk dramatyczny - mój hardy zazwyczaj koń stoi jak trusia, ledwo oddychając, oczy ma przerażone i smutne, z głębi jego wielkiej głowy dobiegają odgłosy niczym ze starego rurociągu, a z nozdrzy szklankami leje się zielonkawa maź. Nogi się pode mną ugięły.

Dociera doktor Michał, słucha, mierzy temperaturę (już sam fakt, ze Łoś na to pozwala jest niepokojący - zazwyczaj kończy się to wybrykaniem termometru z pupska) - na szczęście, jest w normie. Ale nie ma dobrych wieści - co prawda płuca i oskrzela OK, ale jest kilka scenariuszy - zatkanie przełyku, poszerzenie przełyku, działalność choroby wrzodowej, może wszystko na raz. Ryzykiem jest czekać, nasza olsztyńska klinika zamyka drzwi o 13:00 i całuj klamkę, pacjencie. Kilka telefonów i decyzja o wiezieniu konia do szpitala na Służewcu. Czyli Warszawa. Opanowuję jako-tako panikę, udaje mi się załatwić transport, mąż rozlicza się z doktorem Michałem i notuje różne jego wskazówki. Łoś jak nigdy, wchodzi do koniowozu ze mną (zwykle robi to ktoś inny, ja niestety sama za bardzo się spinam i koń niechętnie za mną idzie... Przyznaję się, kiepski ze mnie koński przewodnik...) jak po sznurku. Chyba wie, ze chcemy mu pomóc.

Pojechali. Pozostaje czekać. Jestem sflaczała jak stary balonik. Po południu dzwoni mój kochany tata, który jak zawsze rzuca wszystko i ratuje swą córeczkę - odbiera konia w szpitalu, dzwoni po wstępnej diagnozie: to zatkanie przełyku. Będą zaraz odtykać. Wieczorem dzwoni, ze już po, był to nierozmięknięty wysłodek buraczany. Jak to się stało - nie dowiemy się. Koń uparcie milczy ;). Potem dzwoni i lekarz - jest dobrze, przełyk opuchnięty, ale nic poza tym, jedna maleńka nadżerka. Nazajutrz powtarzają badanie endoskopowe - jest dobrze. Nie doszło do zachłystowego zapalenia płuc. Łoś zostaje w szpitalu do niedzieli, gdzie powoli jest mu wprowadzana karma, a moja bohaterska koleżanka z dawnych lat (i właścicielka dawnego kumpla Łosia - dziś to już para starszych panów) odwiedza go ze szczotkami, miziającą ręką i uwiązem do spacerowania.

Szybka akcja numero 2 - zmiana stajni. Łoś staje się koniem specjalnej troski, wymaga ścielenia boksu trocinami, podawania tylko siana, pastwiskowania początkowo na godzinkę. I obserwacji. Niczym syn marnotrawny, wracamy do starej stajni, do Kieźlin. jak nam tu dobrze. Wszyscy znajomi, wszystko znajome. Siano genialnej jakości, czyste, suche, pachnące ziołami. Pierwszego wieczoru, Łoś pochłania cztery dokładki. Niech je, lekarz kazał do woli.

Miesiąc takiego trybu przed nami. Wybieranie kupek z trocin, wydzielanie pastwiska. Jeździmy z Młodą, która pomaga mi sprzątać boks, machając grabkami i wołając "kupa ihaha! Ble! Bawić!". koń chudy, same gnaty. Ale będzie dobrze. Twardy jest i się wyliże. Do wiosny będzie okrąglutki.

Po raz kolejny przekonałam się, że "tam jest dobrze, gdzie nas nie ma" i "trawa zawsze jest bardziej zielona po drugiej stronie". I że co Kieźliny, to Kieźliny. I ze mam ogromne szczęście do dobrych ludzi.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz