Lubię Wielkanoc tutaj. To dopiero moja druga, ale czuję się, jakbym ją z nimi spędzała od zawsze.
Jedzenia oczywiście multum. Co mnie zaskoczyło, to obecność ryby na stole. U mnie zawsze ryba była tylko na Boże Narodzenie. A tu takie rzeczy. A tak to mnóstwo jaj, mnóstwo mięska (sławetne już domaganie się pasztetu i próby dociekania, kto go, cytuję, "zeżarł"). Barwne dyskusje - o kanalizacji, o przewodnictwie duchowym (tak, Krzysiu, wiem, że miałam taaaaką minę) tudzież o tym, kto i w którym serialu miał magiczny pierścień.
Zaś ilustracją dzisiejszego wpisu jest moja wierna Leeloo. Oj, mamuniu, jak ona się w poniedziałek wyszalała! Rundki po podwórku, spacer w lesie i znów rundki po podwórku. Ona jest jak małe dziecko... Zmęczyła się tak, ze nawet w drodze powrotnej nie mogła się uspokoić i dopiero u siebie padła jak kłoda i już tylko galopowała przez sen.
Dziś osiągnęłam mistrzostwo kuchni improwizacyjnej. Dosłownie wykorzystałam resztki i zrobiłam zapiekankę.
- kilka garści makaronu
- pół puszki pomidorów
- kilka łyżek szpinaku
- plaster sera żółtego
- pół opakowania śmietanki 18%
- czosnek
- sól
- pieprz
- oregano