Nie chce być inaczej, czas nadal pędzi, moje dziecko skończyło trzy lata! Trzy!!! Jest już duża, dorosła, ale trochę malutka - jak sama mówi.
Byli moi rodzice i dziadzio nr trzy - czyli skład z zeszłego roku. Ale wystarczy, sami najbliżsi, a hałasu narobili za tabun ludzi. podarków nanieśli, przy czym lodziarnia od dziadzia Ajzieja zdeklasowała wszystko. Trzy dni jedliśmy te lody z ciastoliny non stop...
Od nas Kijanka dostała... własny pokój. Ma dorosłe łóżko (thx dziadki), swoje kąty, literki z imieniem (thx ciocia Asia). Na razie jest to prowizoryczne, ale jest, dziecię dumne i lubi sobie pójść i posiedzieć trochę sama w pokoju.
W ramach prezentu, Kalina została też po raz pierwszy zabrana na kucyki, bo marzyła o jeździe na koniu. Jak to dobrze, ze koleżanka prowadzi taką działalność. Czesanie kucyka zrobiło furorę, jazda już trochę mocniej zestresowała, ale córu pojeździła 10 minut i nadal twierdzi,że było super i chce więcej.
Fajna ta moja trzylatka. Typowa "threenager", ale fajna. Mądra, miła, rezolutna, empatyczna, towarzyska. Udała nam się!
Witaj w świecie siłaczki! Siłaczka jest nauczycielką angielskiego, niedużą ciałem, acz wielką duchem babką, która stara się wziąć byka za rogi i się nie dać :) Zapraszam do czytania, komentowania, próbowania moich smakołyków, dzielenia się spostrzeżeniami, chwalenia się, narzekania - no, co komu w duszy gra :)
niedziela, 30 lipca 2017
piątek, 21 lipca 2017
Warszawa zdobyta. Nowa wakacyjna tradycja.
nie każda tradycja musi być stara jak świat. Niektóre dopiero się rodzą. Nasza narodziła się rok temu i zamierzamy ją kontynuować. My, czyli mama, ja i córu (no, dopóki będzie chciała, pewnie jako nastolatka zbojkotuje). A mianowicie - tydzień wakacji w Warszawie. Mała namiastka spędzania czasu z mamą. Babskie poranki i wieczory. Nadrabianie zaległości towarzyskich. I kulinarnych :).
To był bardzo intensywny tydzień. Nie wszystko zdążyłam. Mokotów czeka na sierpień, kiedy to wpadniemy na chwilę w ramach "międzylądowania" w dalszej podróży.
Ale wiele zdążyłam. Zaczęłyśmy od grubszego szopingu. I tak lało. Dziecko obkupione, bo zdolna matka zapakowała całą torbę ubrań, pominąwszy... tiszerty. Poza tym kalosze, adidasy, lody i sporo czasu w kąciku zabaw. Jak to z Kaliną.
Poniedziałek to był dopiero dzień. Porwałam się na zlot. Zlot dziewczyn z przychówkiem, źródło znajomości - forum jeździeckie. Czyste szaleństwo. 8 bab, 13 dzieci, istny koniec świata. Ale było fantastycznie, intensywnie, dziecko pokazało sie z najgorszej strony - przegrzała się tak, ze skończyło się na ryku. Kilka razy. Przechwaliłam ją :p
Wtorek znów przywitał nas ulewą, nawiedziłyśmy więc lokalną salę zabaw. W półtorej godziny zlatałam się gorzej niż na jakimkolwiek aerobiku czy "skalpelu" w życiu, za to młoda wybiegana bardzo skutecznie. Babcia też. Obie mi padły po obiedzie.
Potem trzeba było odsapnąć, środę przeznaczyłam na pielęgnowanie przyjaźni. Rano spotkanie z moją przyjaciółką Ewą, ostatnie takie na luzie, zanim pojawi się jej potomek. A wieczorem moja kochana, najlepsza na świecie Sis, paczka żelków jak za dawnych czasów, choć żadna z nas nie powinna, i ploty. Brakuje mi tego, boże, jak mi brakuje...
Czwartek pod znakiem takim samym jak środa. Tylko pielęgnacja jeszcze dawniejszej znajomości. Pierwsze od chyba 7 lat spotkanie z moją niegdyś najlepszą przyjaciółką, Moniką. Możecie ją pamiętać z wpisu o wakacjach z dawnych lat. Oj, pozmieniało się, jesteśmy teraz totalne różne, na różnych etapach w życiu, w różnych bajkach, tak naprawdę... A jednak nadal sporo łączy.
Przy okazji, Kalina zaznała jazdy tramwajem i wybawiła się w fantastycznym kąciku (ba, KĄCIE) zabaw w kawiarni Pompon. Polecam serdecznie, naprawdę zacne miejsce dla dzieciaków.
Upalny piątek to czas dla rodziny i działking u moich dziadków. Kalina coraz bardziej ucywilizowana, więc pradziadkowie zadowoleni z jakiejś tam formy kontaktu. Pies wybiegany, dziecko wybiegane, my popasione ciastem, herbatą i sokiem. Zielono, trochę magicznie, trochę jak w Tajemniczym Ogrodzie (choć tam chyba nie było miliona krzaków pomidorów...)
Sobota pod znakiem zoo. To niesamowite, ale moja przyjaciółka Asia potrafiła wraz z rodzinką zebrać się z Piotrkowa i przyjechać do nas specjalnie po to, by spotkać się w zoo! Piszemy do siebie listy od kilkunastu lat. Znamy się lepiej niż z niejedną osobą na żywo. "Razem" byłyśmy w ciąży i doświadczałyśmy macierzyństwa. I nas to ze sobą bardzo związało.
Zoo jak zawsze dało radę, Kalina wreszcie dość kumata, aby je docenić, a kolega Maciek nawet na koniec się rozruszał i trochę pogadali, razem zjedli michę placków i pograli w piłkę.
wieczorem pożegnalna kolacja na Starym Żoliborzu i w niedzielę do domu, odwiedzając jeszcze po drodze siostrę męża mego z mężem i malutkim bobkiem. Żal, ze trzeba wracać.
Na koniec jeszcze Kalina z dziadkami. Jak oni są, to ja mogę nie istnieć :)
To był bardzo intensywny tydzień. Nie wszystko zdążyłam. Mokotów czeka na sierpień, kiedy to wpadniemy na chwilę w ramach "międzylądowania" w dalszej podróży.
Ale wiele zdążyłam. Zaczęłyśmy od grubszego szopingu. I tak lało. Dziecko obkupione, bo zdolna matka zapakowała całą torbę ubrań, pominąwszy... tiszerty. Poza tym kalosze, adidasy, lody i sporo czasu w kąciku zabaw. Jak to z Kaliną.
Poniedziałek to był dopiero dzień. Porwałam się na zlot. Zlot dziewczyn z przychówkiem, źródło znajomości - forum jeździeckie. Czyste szaleństwo. 8 bab, 13 dzieci, istny koniec świata. Ale było fantastycznie, intensywnie, dziecko pokazało sie z najgorszej strony - przegrzała się tak, ze skończyło się na ryku. Kilka razy. Przechwaliłam ją :p
Wtorek znów przywitał nas ulewą, nawiedziłyśmy więc lokalną salę zabaw. W półtorej godziny zlatałam się gorzej niż na jakimkolwiek aerobiku czy "skalpelu" w życiu, za to młoda wybiegana bardzo skutecznie. Babcia też. Obie mi padły po obiedzie.
Potem trzeba było odsapnąć, środę przeznaczyłam na pielęgnowanie przyjaźni. Rano spotkanie z moją przyjaciółką Ewą, ostatnie takie na luzie, zanim pojawi się jej potomek. A wieczorem moja kochana, najlepsza na świecie Sis, paczka żelków jak za dawnych czasów, choć żadna z nas nie powinna, i ploty. Brakuje mi tego, boże, jak mi brakuje...
Czwartek pod znakiem takim samym jak środa. Tylko pielęgnacja jeszcze dawniejszej znajomości. Pierwsze od chyba 7 lat spotkanie z moją niegdyś najlepszą przyjaciółką, Moniką. Możecie ją pamiętać z wpisu o wakacjach z dawnych lat. Oj, pozmieniało się, jesteśmy teraz totalne różne, na różnych etapach w życiu, w różnych bajkach, tak naprawdę... A jednak nadal sporo łączy.
Przy okazji, Kalina zaznała jazdy tramwajem i wybawiła się w fantastycznym kąciku (ba, KĄCIE) zabaw w kawiarni Pompon. Polecam serdecznie, naprawdę zacne miejsce dla dzieciaków.
Upalny piątek to czas dla rodziny i działking u moich dziadków. Kalina coraz bardziej ucywilizowana, więc pradziadkowie zadowoleni z jakiejś tam formy kontaktu. Pies wybiegany, dziecko wybiegane, my popasione ciastem, herbatą i sokiem. Zielono, trochę magicznie, trochę jak w Tajemniczym Ogrodzie (choć tam chyba nie było miliona krzaków pomidorów...)
Sobota pod znakiem zoo. To niesamowite, ale moja przyjaciółka Asia potrafiła wraz z rodzinką zebrać się z Piotrkowa i przyjechać do nas specjalnie po to, by spotkać się w zoo! Piszemy do siebie listy od kilkunastu lat. Znamy się lepiej niż z niejedną osobą na żywo. "Razem" byłyśmy w ciąży i doświadczałyśmy macierzyństwa. I nas to ze sobą bardzo związało.
Zoo jak zawsze dało radę, Kalina wreszcie dość kumata, aby je docenić, a kolega Maciek nawet na koniec się rozruszał i trochę pogadali, razem zjedli michę placków i pograli w piłkę.
wieczorem pożegnalna kolacja na Starym Żoliborzu i w niedzielę do domu, odwiedzając jeszcze po drodze siostrę męża mego z mężem i malutkim bobkiem. Żal, ze trzeba wracać.
Na koniec jeszcze Kalina z dziadkami. Jak oni są, to ja mogę nie istnieć :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)